wtorek, 25 maja 2010

Recenzja. Wspomnij Phlebasa


Już od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem nadrobienia braków w lekturze SF, zwłaszcza tego z ostatnich lat (no dobrze, umówmy się, ostatnich 20 lat). Chciałem sobie zaserwować przyjemną odskocznię od fantasy, new wierd i literatury non-fiction, które pochłaniałem od początku roku. Nadarzyła się okazja, ja z niej skorzystałem i w efekcie wszedłem w posiadanie Wspomnij Phlebasa Iaina M. Banksa. Pierwsze wydanie ukazało się w 1987 r., a to, które trzymam w rękach, polskie, jedenaście lat później.

Do tej pory nie miałem styczności z twórczością Iaina M. Banksa, ale nie powiem, żebym był całkowicie nieświadom treści Wspomnij Phlebasa. Przeciwnie, to właśnie skrawki informacji, które do mnie dotarły, skusiły mnie do zakupu i lektury. Zwłaszcza silna była chęć poznania Kultury, fikcyjnego bytu ponadpaństwowego (ponadplanetarnego?) o ciekawej, lewackiej, komunistycznej, hedonistycznej, anarchistycznej ideologii. Brzmi interesująco, prawda? Spodziewałem się czegoś na kształt nowoczesnej Fundacji Asimova – albo przeciwnie, jej krytyki i antytezy. Dostałem… sami przekonajcie się co.

Wspomnij Phlebasa to historia wojny pomiędzy Kulturą, a wojowniczymi fanatykami religijnymi z rasy Idirian. Nie, to nie jest do końca prawda. Wojna przewija się w tle, do niej odnosi się tytuł i zawoalowane przesłanie książki, ale czytelnik śledzi przede wszystkim wydarzenia w mikroskali: losy socjopatycznego, zmiennokształtnego szpiega pracującego dla wspomnianego teokratycznego reżimu.

Taka konstrukcja fabuły ma swoje wady. Przede wszystkim tak naprawdę nie poznajemy Kultury. Słyszymy o niej, czytamy o niej, ale wciąż jest ona obca i odległa, i ledwo nakreślona. Taki zabieg byłby interesujący, gdyby Banks celował w tajemniczość, ale tak nie jest. Czytelnik powinien opowiedzieć się po jednej ze stron ideologicznego sporu. To przyjdzie mu z trudem, bo oba społeczeństwa, poznawane ustami bohaterów, a nie bezpośrednio, to tylko niewyraźne szkice, koncepty, z którymi nie można tak naprawdę nawiązać emocjonalnej więzi (chociaż autor wyraźnie sugeruje Kulturę jako lepszy wybór).

Emocjonalny chłód udziela się również stosunkom czytelnika do postaci. Broni się tylko główny protagonista, Metamorf Bora Horza Gobuchul, ale może tylko dlatego, że po socjopacie spodziewałem się dosłownie wszystkiego. Pozostali bohaterowie w większej mierze zostali sprowadzeni do funkcji fabularnych, są jednowymiarowi i trudno przejmować się ich losem (zazwyczaj ponurym) lub zrozumieć niektóre podejmowane przez nich decyzje.

Może zacznę jeszcze raz? Wspomnij Phlebasa opowiada o misji Bona Horzy Gobuchula. Metamorf otrzymuje zadanie przedostania się na jedną z Planet Umarłych i odzyskania zaginionego Umysłu Kultury, bardzo zaawansowanego AI. Akcja zostaje zawiązana bardzo szybko i sprawnie, ma duży potencjał. Niestety, kilkanaście stron w głąb książki fabuła zbacza z kursu i powraca nań dopiero trzysta stron dalej. Przez te trzysta stron stery przejmuje pisarski chaos: sceny ledwo się ze sobą łączą, często nie mają żadnego uzasadnienia, czytelnik czuje się tak, jakby czytał zupełnie inną książkę, a może raczej zbiór luźno powiązanych opowiadań.

Wiem, jaki zabieg stosuje Banks – wędrówkę poprzez różne kultury i warstwy społeczne – to znany sposób opowiadania historii SF (stosowany choćby w przywoływanej wcześniej Fundacji), ale tutaj czegoś zabrakło. Wędrówka jest tylko pretekstem do zademonstrowania kolejnych pomysłów lub scen, które wpisują się w przewodni motyw Wspomnij Phlebasa, ale już nie w jego fabułę. W ten sposób zamiast opowieści o misji Metamorfa otrzymujemy szereg pulpowych przygód.

Ostatecznie, kiedy fabuła wraca już na pierwotne tory, okazuje się niczym specjalnym. Główny wątek pozostaje do samego końca przewidywalny, a gorzkie zakończenie zawodzi, nie dlatego, że jest źle pomyślane, ale dlatego, że czytelnik nie zainwestował emocjonalnie ani w bohaterów, ani w wojujące ze sobą polityczne bloki. Rozumiem, jakie przesłanie chciał przekazać Banks – bezsensowność wojny – ale mnie nie przekonał, a raczej, zrobił to na poziomie logicznym, przedstawił przykłady i zaserwował wniosek, ale, ponownie, nie sprzedał mi tego na poziomie emocjonalnym.

Wspomnij Phlebasa to dla mnie książka straconych szans: na przedstawienie Kultury, na silny przekaz, na wciągającą, spójną opowieść przygodową. Zamiast tego otrzymujemy półprodukt, któremu nie udaje się żadna z tych rzeczy. Banks zdecydowanie potrafi pisać, świetnie wychodzą mu sceny akcji, ma ciekawe pomysły, ale wszystko znajduje się w stanie surowym i nie do końca ze sobą współgra. Żałuję podwójnie, bo lektura ani nie zachęciła mnie do sięgnięcia po kolejną pozycję ze świata Kultury, ani nie zaostrzyła mojego apetytu na SF w ogóle.


wtorek, 18 maja 2010

Tygrys, tygrys i inne

Znowu jest się czym pochwalić (co też niniejszym czynię). W najbliższej Nowej Fantastyce znalazło się moje opowiadanie „Tygrys, tygrys”, zachęcam do lektury – i wypowiedzi. Z innych wieści, niedługo opublikuję recenzję Wspomnij Phlebasa Iaina M. Banksa, zbliża się też kolejny List z warsztatu. Wiem, wiem, mało i późno. Dwoję się i troję, ale czasu nie przybywa, aktualizacje pojawiają się tutaj rzadziej, niżbym chciał, ale postaram się to powoli rektyfikować.

poniedziałek, 10 maja 2010

Ludzie, nieludzie i hybrydy.

Dziś w Gdańsku rozpoczęła się konferencja naukowa o takim właśnie temacie przewodnim. Była mowa o etyce kulinarnej, kosmologii hybryd i techno-ekstazie (między innymi), jutro ciąg dalszy, w tym referat yours truly o uroczym tytule "Hybrydyzacja jako efekt narastającego konfliktu współczesnej cywilizacji z samą sobą w kontekście teorii społeczeństwa ryzyka Becka na podstawie wybranych dzieł kultury popularnej". Zapraszam!

sobota, 8 maja 2010

Zagłada Atlantydy

Na stronie Galakty pojawił się kolejny list z warsztatu. W tym tygodniu zająłem się kartami: ich treścią i działaniem. Planuję jeszcze 3-4 odsłony cyklu, najbliższy tekst będzie opisywał mechanikę i skutki Wydarzeń, potem pokrótce przybliżę żetony statków i wreszcie na sam koniec opowiem o skalowalności i modularności rozgrywki. Stay tuned.

piątek, 7 maja 2010

Recenzja. Shriek: Posłowie


Shriek: Posłowie. Nareszcie. Zabierałem się do lektury niemal tyle razy, ile bohaterka książki do napisania swojego dzieła, chociaż moje nieudane próby były podyktowane zupełnie innymi – czasowymi - względami. Jak jest więc najnowsza (na naszym rynku) powieść Jeffa VanderMeera? Podobna do Miasta Szaleńców i Świętych? Inna?

I taka, i taka. VanderMeer świetnie czuje się w narracji w formie dokumentu, co pokazał nam już wcześniej, i tego stylu nie zamierza porzucać dla Shrieka… . Fabułę poznajemy z zapisków Janice Shriek, zapisków, które mają posłużyć za komentarz do fikcyjnej publikacji ze świata książki, „Hoegbottońskiego przewodnika po wczesnej historii Ambergris” (tekstu znanego z Miasta Szaleńców i Świętych). Szybko okazuje się, że narracja będzie prowadzona na dwa głosy, bowiem bohater, którego dotyczy posłowie, okazuje się redaktorem manuskryptu i przyprawia go tu i ówdzie swoimi komentarzami. Już się zgubiliście? W takim razie wzmianka o listach, cytatach z dzienników i innych publikacji wzbogacających tekst może tylko bardziej zamieszać i zagmatwać obraz, ale taki właśnie jest Shriek… - zawiły.

Styl VanderMeera wciąż pozostaje barokowy – obfity, rzęsisty, bogaty w wyszukane epitety, poprzetykany pomysłowymi, wielopoziomowymi metaforami, pełen przepychu, przyprószonego patyną splendoru. Bywa melancholijny, a kiedy trzeba dosadny, idealnie nadaje się do snucia właśnie tej opowieści, nostalgicznej, odrobinę gorzkiej. Jedyne, na co można narzekać – chociaż trudno mieć to za złe, bo wydaje się zabiegiem zamierzonym – to tempo akcji, a właściwie jego brak. We wstępie wspomniałem, że Janice rozpoczyna swoją historię wiele razy i tak jest w rzeczywistości, losy bohaterów poznajemy powoli, często achronologicznie, narrator wielokrotnie gubi się w dygresjach albo brnie w incydentalne wątki poboczne. To nie są wady, takie zabiegi nadają opowieści charakter biograficzny (autobiograficzny?) i uwiarygodniają postacie, ale sprawiają, że wydarzenia rozwijają się powoli, ślimaczo powoli, a to z kolei oznacza, że Shriek… nie jest dla wszystkich. VanderMeer zabiera czytelnika na leniwy rejs wycieczkowym promem i nalega, abyśmy cieszyli się widokami – i chwilą.

Zresztą, czytelnik nastawiający się na pełne napięcia sceny walki, dramatyczne zwroty akcji, pościgi, strzelaniny, sromotnie się zawiedzie (ale z drugiej strony, jaki czytelnik spodziewałby się tego po VanderMeerze?). Shriek: Posłowie jest powieścią bardziej intymną, na plan pierwszy wysuwa się dramat ludzki, miasto i jego dzieje znajdują się niejako w tle, a może, parafrazując głównego bohatera, mamy tu do czynienia z jakąś symbiozą, odzwierciedleniem, historią, która naśladuje historyka, albo historykiem, który odgrywa bieg historii.

Dla mnie Shriek: Posłowie to przede wszystkim opowieść o miłości – ale takiej jaka zdarza się naprawdę, na naszą miarę – a także, przewortnie, o rynku wydawniczym i doli pisarza. Fragmenty odnoszące się do tego ostatniego przywołują na moje usta uśmiech, bo mam dziwne przeczucie, że jest w nich więcej z życiorysu VanderMeera, niż głównego bohatera. Wielokrotnie miałem wrażenie, jakby autor puszczał do mnie oko, a granica pomiędzy fikcją, a rzeczywistością na moment się zacierała. Właśnie tym jest dla mnie new wierd, czymś więcej, niż gatunkową etykietką, jakąś nową, niepowtarzalną wartością.

Jest takie powiedzenie, że kiedy pisarz nie ma pomysłu na książkę, pisze o pisarzu piszącym książkę. VanderMeer raz jeszcze pokazał, że potrafi się bawić literackimi toposami i nawet z tak ogranego zabiegu wyczarować coś wyjątkowe. Polecam – ale tylko tym, którzy lubią spacerować.