W listopadowym numerze Rebel Timesa poruszony artykułem zaczytanym w jednym z planszówkowych serwisów (link poniżej) postanowiłem wspomnieć rzecz dosyć istotną i nie dającą mi spokoju.
Pisanie felietonów stanowi dla mnie
duże wyzwanie. Chciałbym każdego miesiąca opisać Wam coś nowego, zmuszającego
do myślenia, a to nie jest łatwe – czasem myśli krążą wokół jakiegoś
tematu niczym sępy i nie chcą
odpuścić. Nieomal uraczyłem Was dziś kolejnym artykułem o fabułach i klimacie w
grach; niby od innej strony, a jednak miałem wrażenie, jakbym się powtarzał.
Więc skasowałem tamten plik i postanowiłem podejść do problemu nieszablonowo.
Dziś szef kuchni serwuje polemikę. Ten lead-in zaczyna
się robić nieznośnie długi, zatem przejdę do meritum:
na blogerskim agregacie Znadplanszy.pl pojawił się niedawno artykuł o recenzjach
pt. „Patrzeć złym okiem” Rafała Kimli. Jest w nim sporo rzeczy, z którymi można
się zgodzić, oraz wiele innych, które należałoby podważyć (
przeczytajcie,warto ); jeden cytat przywołał mi na usta złośliwy uśmiech – i tym właśnie cytatem
chciałbym się zająć. To tylko pretekst do szerszej dyskusji. Oto on: „Chcesz uścisnąć
sobie rękę z
Ignacym Trzewiczkiem, Filipem Miłuńskim
albo Adamem Kałużą? Nic bardziej prostego, wystarczy pojawić się na Pionku, Avangardzie
albo innej tego typu imprezie. Gorzej, jeśli tydzień wcześniej zmasakrowałeś
Jaskinię, skrytykowałeś jakość wydania Winter, czy stwierdziłeś że Kolejka tak
naprawdę to totalny szajs, którego sprzedaż napędza jedynie sentyment do lat
młodości. Wtedy tak jakoś głupio im w oczy spojrzeć, a atmosfera nie jest zbyt
przyjemna”.
No cóż. Jeśli naprawdę napisałeś
w recenzji, że „Kolejka” bądź inna gra to totalny szajs, to rzeczywiście głupio
autorowi w oczy
spojrzeć. Wstyd to naturalna
reakcja, kiedy czuje
się, że zrobiło się coś złego.
Wylało się kubeł pomyj w sieci – satysfakcja była, na sercu jakoś lżej i humor lepszy
– lecz, kurczę, na żywo by się tego tak nie powiedziało, prawda?
Może to powinien być test dla
wannabekrytyków, dziennikarzy bądź recenzentów. Czy powiedziałbym to samo
autorowi w twarz, czy może ugryzł -bym się w język?
Wiecie, recenzent powinien stać
murem za swoim zdaniem. Jeśli gra mu się nie podobała, to mu się nie podobała,
niech nie robi dobrej miny do – pardon – złej gry. Jeśli zależy mu na przypodobaniu
się autorowi czy wydawcy – ponieważ dalej chce dostawać egzemplarze
recenzenckie, chce pozostać w dobrej komitywie, lub też boi się, co ludzie powiedzą
– to może nie powinien się zajmować tym, czym się zajmuje, i zostać np.
strusiem.
Natomiast autor ze swojej strony
powinien konstruktywną krytykę przyjąć ze zwieszoną głową, jakby przyjmował
pokutę. Zgadza się
z opinią bądź się nie zgadza,
jego sprawa, w najgorszym razie straci trochę czasu, w najlepszym usłyszy coś
wartościowego i będzie mógł się poprawić – zależy od pokory. Jeśli jednak autor
ma wątłe ego i się obraża… No cóż, takie ryzyko recenzenckie go fachu: albo mówi
się to, co się uważa, czasem tracąc
czyjąś sympatię, albo
jest się klakierem, cmokierem lub cwaniakiem.
Oczywiście recenzent robi sobie
pod górę, kiedy „jedzie” po tytule jak po łysej kobyle, nie przebierając w
słowach. Stąd bierze się wiele przypadków
wspomnianego przez Rafała
Klimę spuszczania wzroku
– z formy,
nie treści (pozostaje jeszcze temat rzetelności, nie
tknę go jednak nawet dziesięciometrowym kijem). Forma bierze się z kultury,
której często brak.
Pewien recenzent – lub
recenzentka, co by tożsamości nie zdradzać – obsmarowywał „Slavikę” z góry do
dołu i z lewa na prawo. Fair enough. Tylko można było się obejść bez barwnych
epitetów i porównań. Co prawda nauczyłem się tego i owego o nowoczesnym polskim
slangu, jest to jakaś wartość dodana, niemniej jednak niesmak pozostał. W
każdym razie ten sam recenzent – bądź recenzentka, mamy w końcu
równouprawnienie – przyszedł do mnie jakiś czas później po wywiad. Zapytałem
go, co sądzi o grze. Takie wycofywanie się z zajętej pozycji ostatni raz miało
miejsce pod koniec epoki lodowcowej. Czułem się, jakbym oglądał
teledysk „Return to
Innocence” Enigmy (co młodszych po zrozumienie wysyłam na YouTube).
Inna recenzentka
– lub recenzent,
czemu nie – przeprowadziła ze
mną wywiad drogą
elektroniczną. Dostała, co chciała, i słuch po niej zaginął. Ani
potwierdzenia odbioru maila, ani daty terminu publikacji, ani tekstu po
redakcji do autoryzacji. Ja kiś miesiąc później dostałem pozbawiony tematu mail
(od innej osoby z redakcji) z surowym linkiem do wywiadu wrzuconego dwa dni
wcześniej do sieci. Żadnego innego zdania bądź równoważnika – ani słowa. Tylko
link.
Nie dziwię się, że kiedy owa
recenzentka – lub, co równie prawdopodobne, recenzent – spotkała mnie na jednym
z konwentów, nie miała nawet odwagi się przedstawić. Człowiek nabywa odruch
wstydu w procesie socjalizacji. Jeśli go czuje, to zazwyczaj coś jest na rzeczy.
PS. W przyszłym miesiącu, z
okazji zbliżającej się premiery drugiej „Slaviki” („Równonoc” – tak obecnie
brzmi planowany tytuł tego samodzielnego dodatku – zmierza ku nam niczym John
Cleese do zamkowej bramy w „Monty Pythonie i Świętym Graalu”) chciałbym
porozmawiać o, eee, „Slavice”.
PPS. Postaram się także znaleźć
dwunastometrowy metrowy kij. Zrobimy sobie świąteczny double-feature.