czwartek, 31 marca 2011

Współpraca z Polygamią

Kto mnie zna, ten wie, że oprócz literatury i socjologii moją wielką pasją są gry – planszowe (co mogło być już dla czytelników bloga ewidentne) i wideo. Lubię się dzielić swoimi pasjami, więc to w sumie nieuniknione – mogę was oficjalnie poinformować, że nawiązałem współpracę z serwisem Polygamia. Będę dla nich pisał recenzje i felietony, czasem opublikuję je tu, czasem tam. Bez obaw, blog pozostanie w niezmienionej formie, nadal będzie tu dominować literatura, nadal będę pisał z równie nieregularną częstotliwością… Po tym przydługim wstępie zapraszam was do pierwszego tekstu, recenzji gry Hard Corps: Uprising na XBLA.

środa, 30 marca 2011

Zagłada Atlantydy żyje!

Tak, tak, projekt w żadnym razie nie został zawieszony, chociaż premiera przesuwa się i przesuwa, także nawet boję się podawać jakiekolwiek dokładniejsze informacje. Tutaj znajdziecie relację jednego z graczy z tegorocznej edycji festiwalu GRAMY, a poniżej zdjęcie uwiarygodniające – Atlantyda żyje!



poniedziałek, 28 marca 2011

Rant. Way of Kings (angielski audiobook)


Malazańska Księga Poległych została zakończona i chociaż zapoznam się z tym finałem osobiście dopiero w drugiej połowie 2011 roku, już od wielu miesięcy poszukuję „nowej wielkiej sagi”. Nie zrozumcie mnie źle. Lubię zamknięte opowieści, ale jest coś w tych zdawałoby się niekończących się seriach, co przyciąga i pochłania mnie bez reszty. Myślę, że to właśnie ten ogrom, który, jeśli książka jest dobrze napisana, kreuje iluzję żyjącego świata. Sprzysiężenie czerwonego wilka Roberta V.S. Redicka połaskotało moją ciekawość, ale ostatecznie rozłożyło się na finale, Imperium Czerni i Złota Adriana Tchaikovsky’ego rozczarowało mnie językiem, płaskością bohaterów i konstrukcją powieści, a Wędrowiec Cola Buchanan, chociaż przyjemny, okazał się w swej skali bardzo kameralny.

I oto wpadła mi w ręce Way of Kings Brandona Sandersona, a dokładnie jej edycja czytana, nieomal czterdziestogodzinny audiobook. W sam raz na dwa-trzy miesiące stania w korkach. Byłem rozemocjonowany. Do tej pory nie czytałem co prawda żadnej książki tego autora, ale śledziłem jego błyskawiczną karierę. Droga Królów (zakładam, że taki będzie tytuł zapowiedzianej na ten rok edycji polskiej) to pierwszy tom planowanej na dziesięć książek serii The Stormlight Archive. Ponad tysiąc stron tekstu, doświadczony autor. Czy wreszcie moje poszukiwania kolejnej wielkiej sagi dobiegły końca?

Nie. Nie, nie, nie… Przeciwnie, lektura Way of Kings doprowadziła mnie na skraj rozpaczy. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się krzyczeć na moje samochodowe radio; a krzyczałem rozpaczliwe „nie!”. Nie fabule, nie bohaterom, nie światu… Wiem, że powinienem był rzucić tę książkę w kąt i zająć się następną, ale trwałem, licząc, że po setnej, dwusetnej, pięćsetnej stronie coś się stanie. Nic się nie stało.

Tekstu, który masz przed oczami, czytelniku, nie mógłbym z czystym sumieniem nazwać recenzją, gdzieś w trzech czwartych słuchania straciłem wszelką obiektywność. Więc niech to będzie „rant”, czyli nie krytyka, a krytykanctwo. Podzielę się z wami moimi jaskrawymi spostrzeżeniami, a wy, wiedząc, że jestem uprzedzony, będziecie mogli zmodyfikować odpowiednią swoją ocenę. A jeśli nawet nie wyciągniecie z lektury nic konstruktywnego, na pewno ubawicie się po pachy (każdy lubi odrobinę schadenfreude, inaczej nie istniałyby talk-showy). Zgoda? No to jedziemy.

Mógłbym podejść do tego ranta metodycznie, w sposób szkolny – streszczenie, świat, bohaterowie, akcja, wykonanie. Zamiast tego, w duchu Way of Kings, którego autor nie wie, co to struktura, będziemy przechodzili od jednej kwestii do drugiej na zasadzie skojarzeń, powiązań lub po prostu strumienia świadomości.

Niegdyś bardzo złe istoty gnębiły cyklicznie świat Roshar (nazywano je Voidbringers, czyli Sprowadzającymi Pustkę, ale na tym etapie możemy je po prostu zaetykietować „Sauronem”). Zagrożenie z ich strony jest w zasadzie dość zawoalowane i nigdy do końca się nie krystalizuje, więc nie będę go tu przedstawiał. W każdym razie pod koniec jednego z takich cyklów Heroldzi, mityczne, magiczne istoty o niezmierzonej mocy, pokonali Sprowadzających Pustkę (ale czy aby na pewno?) i zniknęli z kart historii. Świat zapomniał… Obecnie ludzie zajęci są wewnętrznymi walkami i wojną z tajemniczą rasą Parshendi, ale na horyzoncie zbierają się czarne chmury apokalipsy.

Jeśli ten krótki wstęp wydaje się wam znajomy, to tylko dlatego, że czytaliście go dziesiątki razy. Fabuła Way of Kings ściśle i po sam koniec trzyma się schematu. Wszystkie zwroty akcji rozpracujecie na setki stron, zanim się pojawią, a znowuż nie ma ich tak wiele. Każda postać to jakiś archetyp (pucybut-przyszły bohater? Jest. Kasandryczny wiesz? Jest. Naiwny młody król? A jakże. Jego knujący doradca? No przecież.). Innymi słowy, książka jest po prostu sztampowa. I uwierzcie lub nie, sam ten fakt niekoniecznie musi odstraszać. Osobiście lubię klasyczne mity o bohaterach, lubię, kiedy postacie kroczą campbellowską ścieżką – takie historie przyjemnie się czyta, zapewniają rozrywkę, nie rzucają intelektualnych wyzwań, nie wyciągają ze strefy komfortu. Są bezpieczne. Każdy od czasu do czasu potrzebuje takiej lektury. O ile jest sprawnie napisana.

Way of Kings nie jest. Ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu, szwankuje wszystko. Książka jest nudna, bo jest schematyczna, ale także dlatego, że jest straszliwie długa, a wszystkie te strony zapełniają puste słowa, bezcelowe retrospekcje i urwane wątki. Czasem miałem wrażenie, jakby Sanderson musiał wyrobić jakąś liczbę zapisanych znaków. Szczególnie męczące są wspomniane retrospekcje dotyczące jednego z bohaterów. Po pierwszej czytelnik domyśli się, gdzie prowadzą, ale autor i tak mu je serwuje, jak jakąś gorzką nalewkę, którą nieszczęśnik po prostu musi przełknąć. I tak męczymy się z dziecięcym życiem Kaladina, dowiadujemy się, jak to nie chciał zostać chirurgiem, potem jak chciał, potem jak nie chciał, potem jak chciał, a potem jak nie mógł. I to jest tak strasznie rozwleczone.

Ale wszystko jest tu rozwleczone: droga od zera do bohatera, której finał znamy doskonale, ciągnie się jak papier toaletowy od początku książki do jej bolesnego końca. Wojna na równinach jak trwała, tak trwać będzie. Nic się nie zmienia. W ostatecznym rozrachunku na tym tysiącu stron niewiele się wydarzyło. Słucha się tego jak prologu, prologu wielkości książki telefonicznej.

Co więc wypełnia te strony (oprócz retrospekcji)? Wyobraźnia Sandersona. Jeśli jest jedna, jedna cecha tej książki, którą mógłbym uznać za pozytywną, to jest nią koncepcja świata. Roshar smagają straszliwe superburze i ma to swoje konsekwencje we florze, faunie, architekturze miast i stylu życiu ich mieszkańców. Jest to spójne i przemyślane. Niestety, autor nie wie, kiedy przestać, albo też nie ma pojęcia, jaki powinien być stosunek fabuły do worldbuildingu.

Smutna prawda jest taka, że Way of Kings nie jest powieścią epicką. Są tu bitwy, ale niezbyt znaczące, są tu podróże, ale raczej krótkie, są tu wydarzenia, ale tylko lokalne. Mamy trójkę bohaterów głównych (albo dwójkę, bo jedna z nich rozpływa się tajemniczo na kilkaset środkowych stron książki, aby znów się ujawnić pod sam koniec). Mamy też kilkanaście postaci, które pojawiają się znikąd, niewiadomo gdzie, robią coś, co nie ma żadnego związku z fabułą, a potem na zawsze znikają z kart książki (to nie jest hiperbola). I taką właśnie rolę pełni opis świata – fillera, wypełnienia. Każda okazja jest dobra, aby ta czy inna postać mogła wygłosić diatrybę na temat garncarskich zwyczajów tubylczych nomadycznych ludów egzotycznej krainy z drugiego końca świata, ale nie ma to żadnego wpływu na… cokolwiek. Ot, Sanderson chwali się, że wymyślił egzotyczną krainę, w której żyje nomadyczny lud lepiący bardzo osobliwe garnki.

Jedna z postaci jest podopieczną uczonej szukającej zagubionych tekstów na temat Sprowadzających Pustkę. Zakazane tajemnice? Tajne spiski? Wstrząsające światem informacje? Gdzieżby. Więcej dowiedziałem się z tych rozdziałów o rodzajach rosharskich dżemów. Tyle razy siedziałem na krawędzi fotela powtarzając sobie w duchu „tak, tak, teraz te postacie podzielą się ze sobą wiedzą, teraz sekret się wyda i jakież będą tego konsekwencje”, ale nie, Sanderson z wprawą godną mistrza unika jakichkolwiek fabularnych postępów. Ostatecznie, na kilku ostatnich stronach, jakby od niechcenia, uchyla rąbka zapomnianej historii… i ten rąbek jest tak nieinteresujący, tak antyklimatyczny, że wolałbym już nic nie wiedzieć.

Do tej pory pisałem o bohaterach Way of Kings raczej przy okazji innych spraw, ale to tylko dlatego, że w zasadzie nie ma co pisać. Wszystkie postacie są płaskie jak plastry sera i tak pełne treści jak angielskie kiełbaski śniadaniowe prawdziwego mięsa (robię się głodny, powoli czas kończyć tę tyradę). Kaladin to nieskazitelny wybraniec, Dalinar to praworządny generał, chcący jedynie dobra swego ludu, Shallan to wygadana młoda szlachcianka. To jednak Sandersonowi nie wystarcza. Jego bohaterowie muszą być nie tylko jednowymiarowi i nudni, ale na dokładkę jeszcze słabo napisani.

Niektóre dialogi… powiedzmy sobie szczerze, trudno jest obcokrajowcowi stwierdzić, czy coś brzmi źle w obcym języku – a jednak ta sztuka mi się udała (może to zasługa nienagannej dykcji dwójki aktorów czytających książkę). Zwłaszcza kwestie Shallan są tak sztuczne, tak egzaltowane, tak bezmyślne… Autor próbuje opisać tę postać jako osobę sprytną i o ciętym języku (inni bohaterowie tak na nią reagują), ale to tylko potęguje wrażenie, że wszyscy wokół są imbecylami o poczuciu humoru rodem z książeczek „101 kawałów o tramwajarzach”.

To wszystko, co mam do powiedzenia na temat Way of Kings. Pięć stron maszynopisu i wcale nie czuję ulgi ani nie spływa na mnie katharsis. Już nie odzyskam tych czterdziestu godzin za kółkiem, podczas których mogłem się tępo gapić w samochód przede mną zamiast słuchać tego… tego wynaturzenia. Jednocześnie jestem pewien, że książka przypadnie do gustu wielu czytelnikom (o czym mogą świadczyć liczne pozytywne recenzje anglojęzycznej blogosfery, a nawet kilka polskich głosów, a także dobre wyniki sprzedaży) – i nic na to nie poradzę – a ta opinia nie jest obiektywna, przebija się przez nią frustracja, zawiedzione nadzieje, złamane obietnice z tylnej strony okładki. W związku z tym, nie będę was odwodził od zakupu i lektury. Miejcie tylko świadomość, że próbowałem was ostrzec.

sobota, 19 marca 2011

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 17


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj. Obecnie omawiamy Noc noży Iana Camerona Esslemonta.

Rozdział czwarty otwiera śmierć rybaka Tobena. Skuty lodem Sen Rheni, statek widziany w prologu, rozbija jego łódkę, otwierając Jeźdźcom Sztormu drogę na Malaz. Prawdę mówiąc wątek rybaka wydaje mi się nierozwinięty i urwany, szkicowy. Rybak w Nocy noży pełni jedynie rolę buforu dla Jeźdźców i książka świetnie obyłaby się bez jego obecności. Nie przypominam sobie również, aby Toben był wspominany w innych książkach. No cóż, w tak rozległej sadze nie wszystkie wątki muszą się splatać… w każdym razie śmierć rybaka zmusza do działania Agaylę. Ciotka Kiski odwiedza dom Tobena, ale zastaje tu jedynie jego zamarzniętą żonę. Postanawia więc zwrócić się o pomoc do innej postaci – Oba.

Z początku mężczyzna nieszczególnie przejmuje się zagrożeniem, jakie stanowią Jeźdźcy, a za obecny stan rzeczy obwinia Gburkę, która rozkazała przecież przeprowadzić czystki czarodziejów. Planuje już wycofać się do swojej wieży, ale powstrzymują go słowa Agayli: jest przecież zakotwiczony do tej wieży, a ta stoi na wyspie Malaz. Mimo to, Obo zauważa, że nie poradzą sobie z Jeźdźcami we dwójkę… ale Agayla już się tym zajęła i poprosiła jeszcze kogoś – nie, nie „tego szaleńca” (jak Obo wyraża się o dawnym cesarzu), kogoś innego (i znów, uważny czytelnik już wie kogo).

Hart znów zabiera nas do Y’Ghatanu, do ostatnich dni Dassema Ultora. Pierwszy Miecz oznajmia, że to jego ostatnia bitwa, że Kaptur, z którym do tej pory łączyła go szczególna zażyłość, „popełnił błąd”. Podczas starcia Dassem staje naprzeciw Surgena, namaszczonego czempiona Y’Ghatanu. Coś idzie nie tak – Dassem zostaje ranny, ale nie z ręki y’ghatańczyka. Strażnicy Miecza osłaniają jego odwrót; Hart wdaje się w pojedynek z Surgenem, wiążąc go walką na tyle długo, aby pozwolić pozostałym uciec.

Jak już wcześniej wspomniałem, bardzo lubię te retrospekcje; miło jest ponownie spotkać dawno zmarłe postacie (Bellurdan, Nightchill, Loczek) albo poczytać o wielkich bohaterach, których z bliska poznamy znacznie później (Ameron). Ilość szczegółów, które później gładko wpasowują się w większą całość, zdaje się potwierdzać zapewnienia Eriksona o dokładnym rozplanowaniu fabuły serii. Jest coś urzekającego w tak pieczołowitej samo-referencyjności tekstu, chociaż dla osób, które nie są zaznajomione z sagę albo mają wyjątkowo słabą pamięć do imion, może się to wydać na dłuższą metę uciążliwe.

Hart budzi się w rękach kultystów Cienia. Ich przywódca wyjaśnia, że obserwowali walkę z Ogarem i że w odpowiednim momencie zainterweniowali; nie chce zdradzić, kim jest, ale zapewnia, że w Szponach kult i Hart mają wspólnego wroga. Hart zaczyna kojarzyć pewne fakty, łączyć kult z Pazurem i Tancerzem (dla mnie to rozumowanie wydawało się w tej sytuacji odrobinę zbyt daleko idące, ale może weteran wojen w Siedmiu Miastach był posiadaczem niecodziennej intuicji…). Przywódca kultystów pokazuje mu Dom Umarłych, twierdząc, że ktokolwiek przejdzie przez jego bramy, zawładnie Grotą Cienia, a potem prosi go o pomoc w zapewnieniu bezpieczeństwa temu, który jeszcze tej nocy spróbuje dokonać tego wyczynu. Hart, nie czując szczególnej lojalności wobec Kellanveda ani Tancerza, odmawia.

Ku zdziwieniu Harta, kultyści pozwalają mu odejść wolno (wysyłając z nim jednak niewielką eskortę). Kiedy prowadzą go ku Twierdzy Mocka, weteran uświadamia sobie, że wyznawcy Cienia zgromadzili się na wyspie, aby powitać przepowiedziany powrót Kellanveda (chociaż nadal uważa, że dawny cesarz zamierza odzyskać Imperium, a nie walczyć o panowanie nad jakąś Grotą). Kultyści zostawiają go u stóp Twierdzy, przestrzegając, że wewnątrz znajdzie tylko śmierć. Hart wraca pamięcią do Dassema Ultora, przypominając sobie jego niepochlebne zdanie o cesarzu. Wizja Y’Ghatanu staje mu przed oczami.

Budzi się w namiocie szpitalnym. Gburka wykonała swój ruch, Y’Ghatan upadnie, zaczęła się czystka starej gwardii. Hart i Nasada zabijają pilnujących ich strażników i przekradają się do namiotu Dassema. Pierwszy Miecz jest ciężko ranny, ale nie jest już Gburce potrzebny – nowym Wielką Pięścią został Choss. Kiedy przywódczyni Szponu opuszcza namiot, jej podwładni zabierają się za „wiosenne porządki” – najwyraźniej według oficjalnej historii ani Dassem, ani jego strażnicy nie przeżyli oblężenia Y’ghatanu. Gburka nie doceniła jednak Harta i Nasady, którzy radzą sobie z napastnikami (wydaje się nawet, że Hart zabił Oposa). Cała trójka ucieka z wojskowego obozu. Niedługo potem Dassem odłącza się od swoich podkomendnych, aby „wyruszyć na wędrówkę” (wskazówka, wskazówka). W przewrotny sposób trójka wojowników rzeczywiście „ginie” – przynajmniej w annałach Imperium.

„W teraźniejszości” Kiska udaje się do Lubbena, który tłumaczy jej, że w Twierdzy powyżej toczą się zajadłe zmagania. Po drodze na szczyt Kiska mija liczne ciała: Szponów, strażników Artana, zbirów Popioła. Gburka jest na górze. Za to na dole jakiś weteran walczy ze Szponami – zabija jednego, drugiemu udaje się zbiec (to Opos). Dziewczyna nie zamierza czekać i wspina się dalej. Wyżej spotyka Artana i jego strażnika Hattara. We trójkę są świadkiem rozmowy weterana z jednym z kultystów. W odpowiedzi na gest ręki tego ostatniego znikąd pojawia się ciało Corinn. Weteran bierze je na ręce i odchodzi. Kultysta odwraca się w ich stronę. Artan go rozpoznaje.

Ostatnia scena cofa nas odrobinę w czasie, tym razem śledzimy poczynania Harta – to on jest weteranem, którego obserwowała Kiska. Hart walczy ze Szponami, Opos ucieka, za to pojawia się Tancerz (tak, kultystą z poprzedniej sceny jest właśnie Tancerz, towarzysz Kellanveda). Interesujące, że mężczyzna, który stawił czoło namaszczonemu świętemu obrońcy Y’ghatanu, walczył z Ogarem i przeżył, a do tego zabił całą masę zwykłych ludzi, czuje taki respekt przed tym szermierzem. To świetne wprowadzenie dla legendarnej postaci, jaką jest Tancerz. W każdym razie Hart pyta go o Corinn, a ten proponuje mu układ – jeśli weteran powróci do Pralta (przywódcy kultu Cienia) i podda się jego rozkazom, on odda mu Corinn. Hart przystaje na ten układ (co widzieliśmy już w poprzedniej scenie) i odchodzi. Tancerz wyjaśnia mu jeszcze, że jemu i Kellanvedowi zupełnie nie zależy na odzyskaniu władzy w Imperium (to był tylko plan krótkoterminowy) – teraz mają na oku znacznie większy kąsek.

wtorek, 1 marca 2011

Recenzja. Modyfikowany węgiel (angielski audiobook)


Długo się zabierałem do tej recenzji i już mówię czemu: rzadko, bardzo rzadko po lekturze książki nie wiem, co o niej myśleć. Zazwyczaj jakieś refleksje nachodzą mnie już w trakcie czytania, wtedy staram się je wynotować, potem, tuż po zakończeniu, przychodzi pierwsza fala wrażeń i wreszcie kilka dni później, kiedy emocje opadną, krystalizuje się opinia.

W przypadku Modyfikowanego węgla Richarda Morgana nie poszło mi tak gładko. Najpierw myślałem, że to z powodu sposobu, w jaki zapoznawałem się z książką. Odsłuchiwałem ją mianowicie w samochodzie, stojąc w trójmiejskich korkach. Może byłem rozproszony i coś mi umknęło. Przysiadłem do niej jeszcze raz, na spokojnie, w domu, ale efekt był ten sam, postaram się więc po prostu opisać moje odczucia.

Akcja Modyfikowanego węgla toczy się na 26-wiecznej Ziemi, gdzie śmierć przestała być permanentną niedogodnością. Dzięki wszczepianym w kark stosom korowym świadomość każdego człowieka może być ponownie załadowana do nowego ciała, a najbogatsi mogą sobie nawet pozwolić na luksus kopii zapasowych. Właśnie w takim świecie – hodowania i wymieniania ciał jak samochodów, nielegalnego duplikowania osobowości, wskrzeszania – przyszło żyć głównemu bohaterowi, Takeshiemu Kovacsowi. Kovacs jest kimś w rodzaju agenta do zadań specjalnych, uwarunkowanego, aby szybko adaptować się do zmieniających się warunków. Jego świadomość odsiaduje karę za napad na rodzinnym świecie, ale wpływowy biznesmen Laurens Bancroft sprowadza go na Ziemię, aby rozwiązał zagadkę… no właśnie, śmierci Laurensa Bancrofta.

Morgan kreuje bardzo przekonujący świat przyszłości, acz trochę zbyt standardowy dla gatunku. Kto widział Blade Runnera albo Ghost in the Shell, albo też czytał książki Williama Gibsona, w gąszczu wieżowców poczuje się jak w domu. Na tym może sztampowym tle umieszcza technologię upowłokowiania i transferu świadomości. To też nie są jakieś rewolucyjne pomysły, ale Morgan wkomponowuje je w całość bardzo umiejętnie, a największą zaletą książki, jej klejnotem koronnym, jest zademonstrowanie tych nowinek technicznych w środowisku społecznym.

Ucieszyło mnie, że jakiś autor lekkiego jakby nie było sf zajmuje się na poważnie socjologicznymi skutkami takiego czy innego wynalazku. Morgan stara się naświetlić problem z każdej strony – praktycznej, etycznej, moralnej. Przemyślana wizja ludzkości pokonującej największego wroga – śmierć – to największy atut książki.

Morgan potrafi też bardzo wprawnie pisać sceny akcji. Nie są ani za krótkie, ani nużąco długie, po prostu idealne. Pościgi, strzelaniny, wszystko jest bardzo dynamiczne i trzyma w napięciu. Niestety Modyfikowany węgiel potwierdza też moje przypuszczenia, co do seksualnych frustracji pisarzy sf, o których kiedyś napomknąłem na blogu. Niepotrzebne, bardzo graficzne sceny łóżkowe były dla mnie nie na miejscu, nie wnosiły nic do fabuły ani kreacji postaci.

A jeśli już o samych postaciach mowa – Morgan tworzył je wedle prawideł czarnego kryminału, bardzo słusznie, biorąc pod uwagę ton książki, ale trochę przedobrzył. Bohaterowie mówią i zachowują się bardzo podobnie, bez względu na to, czy są biznesmenami, policjantami, zbirami czy programistami, a kilka kreacji ociera się, zależnie od naszej oceny autora, o karykaturę lub pastisz.

Mam też mieszane uczucia, co do samej fabuły. Z jednej strony mimo prostoty jest wciągająca, a zwroty akcji sprawiają, że książka nie znudzi się do ostatniej strony. Z drugiej, odnoszę wrażenie, jakby Morgan nie do końca wiedział, jaką historię chce opowiedzieć – zagadki kryminalnej czy zemsty. W efekcie Modyfikowany węgiel ma tak jakby dwa początki, mniej więcej w połowie powieści autor wciska ‘miękki reset’ i zupełnie przestawia pionki. Dla jednych może to być zaletą, dla innych wadą. Mnie odrobinę to przeszkadzało; pewne wątki pojawiają się zbyt późno, żeby czytelnik mógł się w nie zaangażować. I wreszcie zakończenie: bardzo logiczne, ale mało satysfakcjonujące. Może to wina moich oczekiwań – spodziewałem się Bóg wie czego, a dostałem wariację na temat znanego motywu. Cała książka budowała tę niemożliwą do popełnienia zbrodnię, po to tylko, żeby zakończyć się jak typowy norweski kryminał.

I tak prezentuje się Modyfikowany węgiel. Moje rozterki z początku recenzji dotyczą zaś tego, że nie potrafię powyższych elementów ze sobą zestawić i porównać. Zazwyczaj udaje mi się wyprowadzić jakąś wypadkową sumy wszystkich części, ale w tym przypadku załamuję ręce. Naprawdę nie wiem, czy mogę tę książkę z czystym sercem polecić. Nie dlatego, żeby była słaba. Po prostu jest w niej za dużo sprzeczności, których nie potrafię ocenić. W związku z tym, czytelniku, pozostaje mi mieć nadzieję, że opisałem jej poszczególne cechy na tyle wnikliwie, żebyś sam był w stanie podjąć decyzję, czy to coś dla ciebie.