niedziela, 28 lutego 2010

Podsumowanie: luty

Tak jak się spodziewałem, moje wielkie czytelnicze plany pozostały właśnie tym: planami. Z sześciu książek, które sobie przygotowałem, przeczytałem trzy. W międzyczasie w środek kolejki wpadła jeszcze Mojra. Wilczyca i Córka Ziemi.

Nieprzeczytane lektury spadają na marzec, a po drodze dołączyły do nich: Rzeka Bogów Iana McDonalda, Himalaje Michaela Palina i Wspomnij Phlebasa Iaina M. Banksa. W połowie miesiąca pojawi się też Shriek. Posłowie Jeffa VanderMeera (może nawet wskoczy na szczyt stosu).

W przyszłym tygodniu wybieram się do Krakowa i czuję, że ośmiogodzinna podróż (w jedną stronę) będzie idealną okazją na nadrobienie czytelniczych zaległości.

Recenzja. Powrót Karmazynowej Gwardii (oba tomy)


Zamykam książkę, zasiadam do klawiatury. „Powrót Karmazynowej Gwardii” to drugi, po „Nocy noży”, wypad Iana Camerona Esslemonta do świata Malazu (po raz pierwszy mogliśmy go odwiedzić w „Ogrodach księżyca” Stevena Eriksona, niemal dziesięć lat temu). Jak wieść głosi, obaj panowie wymyślili go wspólnie jako setting dla swoich gier rpg, a wiele lat później postanowili spisać swoje pomysły w formie powieści. Tak powstała seria Malazańska Księga Poległych Stevena Eriksona (licząca sobie jak na razie 9 tomów, w tym osiem wydanych w Polsce), a potem, na fali jej sukcesu, również książki Esslemonta. Łatwo się domyślić, że „Powrót Karmazynowej Gwardii” nie uniknie porównań do tych wcześniejszych dzieł. Jak wypada na ich tle? Zaraz się przekonacie.

Tytuł książki nie pozostawia wątpliwości, co do jej treści - przede wszystkim przyjdzie nam obserwować powrót legendarnej kompanii najemnej, która ponad wiek wcześniej poprzysięgła zemstę na Imperium Malazańskim. Oprócz tego, będziemy śledzić losy toczącej się w sercu Imperium wojny domowej, spiski na cesarskim dworze, tajemniczą podróż po nieznanych wodach, inną tajemniczą podróż po wodach odrobinę lepiej znanych, jeszcze inną podróż po wodach znanych, ale w nieznanym celu, a wreszcie będziemy świadkami wielu tajemniczych, niezrozumiałych zdarzeń (jestem dostatecznie zagadkowy?). Dużo? Tak, ale do tego przyzwyczaiła nas Malazańska Księga Poległych. Jak w żadnym innym cyklu, da się tu odczuć bezmiar świata, tchnienie setek tysięcy lat historii i koloryt dziesiątków obcych kultur. Niestety, Esslemont po prostu sobie nie radzi. Książka pęka w szwach od wątków i cierpi na tym wszystko: od rozwoju postaci po szczegółowość tła i zrozumiałość książki jako całości. Wiele scen wydaje się wkomponowanych z przypadku, wiele wydarzeń nie znajduje rezolucji, a jednocześnie nie wnosi nic do głównej linii fabularnej. Erikson jest znany ze swojej enigmatyczności, ale Esslemont przebija go pod tym względem – często trudno się połapać kto, co, kogo i jak, w czym nie pomaga ledwie poprawny styl, jakim napisana jest książka.

Nielepiej ma się sprawa z bohaterami. Ci, którzy są oryginalnymi tworami Esslemonta, są dwuwymiarowi, pozbawieni charakterystycznych rysów, a często i motywacji (chlubny wyjątek stanowi sierżant Cykor). Ci, którzy zostali zapożyczeni od Eriksona, nie dorastają do wyobrażeń, jakie stworzyła lektura poprzednich książek z serii. Efektem jest morze jednolitych postaci o dziwnie brzmiących imionach, których trudno spamiętać i których losy, choć często dramatyczne, nie wywierają na nas większego wrażenia.

Jak na razie odmalowałem bardzo niekorzystny obraz „Powrotu…”, ale wbrew wszystkiemu, co już powiedziałem, to nie jest zła książka. Na każde rozczarowanie przypada zapadająca w pamięci scena lub dialog, każdy nie do końca zrozumiały w kontekście snutej historii fragment zostaje skonfrontowany z interesującym lub zaskakującym pomysłem. Co więcej, gołym okiem można zauważyć postęp, jakiego Esslemont dokonuje na przestrzeni powieści – druga część jest znacznie bardziej zwarta, wydarzenia nabierają zawrotnego tempa, meandrujące wątki wreszcie znajdują swój fabularny cel.

Nie ukrywam, że oceny „Powrotu…” dokonuję przez pryzmat poprzednich tomów Malazańskiej Księgi Poległych i właśnie stąd głównie bierze się mój zawód. Żałuję, że Esslemont próbował imitować epicki styl swojego kolegi, zamiast rozwinąć bardziej intymną narrację, jak to miało miejsce w „Nocy noży”. „Powrotowi…” brakuje wiele do poziomu „Wspomnienia lodu” albo „Przypływów nocy” Eriksona (chociaż jest lepszy od „Myta ogarów”, które załamało się pod własnym ciężarem), ale jest solidną, rozrywkową lekturą. Fani cyklu otrzymają ode mnie dodatkową rekomendację: zawarte w książce wydarzenia stanowią integralną część metafabuły, dlatego jeśli chcecie mieć pełen (a raczej: pełniejszy) obraz tytanicznej intrygi rozpoczętej przez „Ogrody księżyca”, a mającej znaleźć zwieńczenie w „Okaleczonym bogu”, ta pozycja staje się obowiązkowa.

sobota, 27 lutego 2010

Zagłada Atlantydy

I oto pojawił się kolejny wpis na temat Atlantydy - tym razem opis Senatu.
Jednocześnie, powoli kończę Powrót Karmazynowej Gwardii, więc recenzja powinna pojawić się już niebawem.

niedziela, 21 lutego 2010

Zagłada Atlantydy

Na stronie Zagłady Atlantydy pojawił się kolejny wpis. Zachęcam do lektury.

czwartek, 18 lutego 2010

Lovecraft w opałach

Komedia o potomku Lovecrafta? Kaskaderzy w gumowych przebraniach potworów? Gdzie mam się podpisać?

W tej chwili trudno powiedzieć, jaki będzie poziom The Last Lovecraft: Relic of Cthulhu, ale film otrzymuje ode mnie punkty na starcie za niekonwencjonalne podejście do twórczości Samotnika z Providence (spodziewam się mieszanki Arkham Horror i Road Trip).

środa, 17 lutego 2010

Recenzja? Miasto Szaleńców i Świętych


Miałem plan skończyć i zrecenzować Miasto Szaleńców i Świętych Jeffa VanderMeera w weekend. Tak było. Słowo. Co więcej, w trakcie lektury zaobserwowałem u siebie dosyć osobliwe ciągoty, pomysły na uatrakcyjnienie tego wpisu, rodzącego się już wtedy w mojej głowie niczym motyl z kokonu, czyli nie do końca bezboleśnie, ale za to z jakim porażającym i długotrwałym (a także, co już mniej ważne, kolorowym i trzepoczącym) skutkiem. Niewiele się nad tym zastanawiając, zarzuciłem na siebie palto i wybrałem się nad bulwar Albumuth, do znanej i cieszącej się niemal uniwersalną renomą Księgarni Borgesa. Długo nie mogłem się zdecydować, co bardziej mi się przyda: Heogbottoński przewodnik po fikcyjnych miastach, awangardowych pisarzach i eksperymentach formalnych czy New weird i ja: krótki, a zwięzły rys historii człowieka spisującego historię Ambergris, miasta nazwanego tak na cześć najbardziej tajemniczej części wieloryba (uważanej za morską odmianę grzyba, aczkolwiek nim nie będącą).

Ostatecznie nie dane było mi wybrać, zostałem bowiem bezceremonialnie potrącony, wytrącony, obrócony i zagadnięty (wszystko na jednym oddechu) przez mężczyznę, który miał mi się później przedstawić (chociaż teraz nie pomnę kiedy) jako Iks. Iks zauważył moją wcześniejszą rozterkę i postanowił mnie wybawić tymi o to słowami (przywołuję z pamięci): „wszystko, co musisz wiedzieć o Ambergris, masz już w tamtym opasłym tomiszczu”. Mówił o moim egzemplarzu Miasta… wciśniętym niezręcznie w zbyt małą kieszeń palta. Wszystko? Opowieści wylewały się ze stronic książki jak przepełnione deszczówką rynsztoki po wyjątkowo długiej ulewie (wiecie jak), nie raz i nie dwa powziąłem wątpliwość, gdzie kończy się jedno opowiadanie, a zaczyna drugie, tajemnice pozostały tajemnicami (co też się stało z tymi wszystkimi ludźmi podczas Ciszy?), zresztą żaden narrator nie był wiarygodny, to skąd miałem wiedzieć czy coś się stało, czy się nie stało?

Czytaj między wierszami, zasugerował Iks. Czytałem! Spędziłem nawet pół wieczora odszyfrowując zakodowany fragment, ten ze strony… nie wiem której, bo numeracja stron się zmienia. Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mam bladego pojęcia, ile ta książka ma stron. Sześćset? Siedemset? A może to sobie wyśniłem? Może, skonstatował Iks, byłeś na Festiwalu Słodkowodnych Kałamarnic? A co to ma do rzeczy? Byłem. Płynąłem w dół i w górę rzeki Moth, odwiedziłem Galerię Ukrytych Fascynacji, zawitałem nawet do Szpitala Psychiatrycznego Vossa Bendera (nie chcę o tym mówić). Nozdrza drażnił mi przytłaczający zapach rzecznego mułu i kapryfolium. W uszach rozbrzmiewały arie Vossa Bendera. Przed oczami prześlizgiwały mi się genialne, fantasmagoryczne obrazy Martina Lake’a. Miasto żyje, szepnął Iks. Żyje, przytaknąłem. I czuję, że podąża za mną swym wzrokiem. Poznałem je z tak wielu różnych punktów widzenia, czytałem książki historyczne, biografie, monografie, sztuki teatralne, listy, opowiadania – nawet bibliografia starała mi się opowiedzieć jakąś historię!

A spotkani ludzie, dopytywał się Iks, nie byli wiarygodni? Byli szaleni! Wszyscy, co do jednego, od początku do końca! Próbowali mnie nabrać, ale ja wiedziałem, bo wszystko zaczynało się już w rodzinnych domach. Taki leitmotiv? Właśnie tak. Jak te kałamarnice i te grzyby, i szare kapelusze, i, i… Wziąłem głęboki oddech. Iksa już nie było. Może w ogóle go tam nie było. Pospiesznie opuściłem księgarnię, a potem wróciłem do siebie, żeby to wszystko spisać. Zasiadłem wygodnie do maszyny do pisania, ale kiedy zabrałem się do pracy, okazało się, że piszę na klawiaturze, a dziś jest środa. Powiem wam w zaufaniu, że to było przerażające uczucie. Szybko wstukałem, co mi przyszło do głowy, wrzuciłem na bloga i….

DISCLAIMER: Ta eksperymentalna forma nie stanie się regułą. Została przyjęta wyjątkowo dla wyjątkowej książki. Miasto Szaleńców i Świętych Jeffa VanderMeera pozostawia po sobie niezapomniane wrażenie (i zapach kapryfolium). Z niecierpliwością czekam na Shriek: Posłowie, kolejną opowieść ze świata Ambergris, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Mag w marcu tego roku.

piątek, 12 lutego 2010

Zagłada Atlantydy

Na stronie Zagłady Atlantydy pojawił się pierwszy wpis. Zachęcam do lektury.

środa, 10 lutego 2010

Strona Zagłady Atlantydy



Wreszcie ruszyła witryna internetowa mojej gry planszowej, Zagłady Atlantydy. Zapraszam do odwiedzin, z czasem będzie tam coraz więcej materiałów.

Recenzja: Mojra. Wilczyca i Córka Ziemi


W przypadku Mojry. Wilczycy i Córki Ziemi stanąłem przed nietypowym i trudnym zadaniem. Książka Henriego Loevenbrucka jest literaturą młodzieżową skierowaną do nastoletnich dziewcząt. Po zdjęciu znajdującym się po prawej stronie witryny Białego Atramentu można bardzo łatwo ustalić, że nie jestem jej docelowym odbiorcą. Sądzę, że lektura Mojry… to jedno z wyzwań recenzenckich: rzetelnie ocenić coś, co jest wobec mnie zupełnie zewnętrzne. Obiecuję, że się postaram.

Mojra. Wilczyca i Córka Ziemi. Mojra… to klasyczne fantasy. Zostajemy przeniesieni do magicznej krainy istniejącej gdzieś na pograniczu średniowiecznej Irlandii i nibylandii, mamy tu dziecię przeznaczenia, potężnych czarodziejów, elfy, krasnoludy i wielkiego złego. Loevenbruck czerpie garściami z eposu, jakim niewątpliwie jest Władca Pierścieni. Jeśli znasz ten gatunek, czytelniku, ta książka nie jest dla Ciebie, nie znajdziesz tu bowiem nic, czego nie widziałbyś już wcześniej.

Loevenbruck kroczy słabiej przetartymi w Polsce ścieżkami mitologii celtyckiej, czasem sięga do podań bezpośrednio, przywołując ten lub inny rekwizyt, czasem zadowala się budowaniem charakterystycznej dla nich atmosfery. Żałuję, że ostatecznie nie poszedł w tym kierunku, zadowalając się wspomnianymi wyżej schematami. Świat przedstawiony nabiera kolorytu i oryginalności, kiedy czytelnik śledzi losy druidów, natomiast w towarzystwie tytułowej Córki Ziemi, Alei, autor niestety popada we wtórność.

To największy grzech Mojry. Wilczycy i Córki Ziemi, zarzut, który można postawić każdemu jej elementowi. Fabularnie mamy do czynienia z ogranym toposem wyprawy, a jeśli idzie o bohaterów, to rzadko który ujawnia cechy pozwalające mu się chociaż na chwilę wyrwać z ram przypisanego mu archetypu. Co gorsza, postacie są słabo zarysowane i wyjątkowo łatwo wypadają z pamięci. Wyjątek stanowi tu Alea, dziewczyna egoistyczna, nierozsądna, krnąbrna, często nieuprzejma i impertynencka, pozbawiona jakiegokolwiek poszanowania dla autorytetów i rzadko licząca się z cudzym zdaniem – z opisu można się domyśli, że nie zdobyła mojej sympatii – ale prawdę mówiąc, tak właśnie wyobrażam sobie typową nastolatkę wchodzącą w okres dojrzewania, dlatego moim zdaniem w tej kwestii Loevbruck spisał się na medal.

Powiem więcej, powyższy opis to tylko i wyłącznie mój punkt widzenia. Mogę sobie wyobrazić, że bunt głównej bohaterki widziany nastoletnimi oczami charakteryzuje się zgoła innymi cechami: niezależnością, próbą znalezienia własnej drogi, próbą przeforsowania własnego zdania w świecie dorosłych, którzy nie traktują cię poważnie. Sądzę, że wielu młodszych czytelników, a zwłaszcza czytelniczek, z powodzeniem będzie się w stanie utożsamiać z protagonistką, Loevenbruck nie raz bowiem porusza kwestię płci, rzucając Aleę w sam środek przysłowiowego „świata mężczyzn”.

Myślę, że Loevenbruck stracił świetną okazję, żeby napisać książkę o dojrzewaniu (być może to nadrobi, Mojra to pierwsza część trylogii). Ostatecznie Mojra… nie do końca wie, jakiego rodzaju książką chce być. Mamy tu wątki typowo fantastyczne, wątki „nastoletnie”, wątki polityczne i naprawdę dużą dawkę przemocy, przynajmniej jak na literaturę młodzieżową (w Gaelii najmodniejsza wydaje się dekapitacja). Sytuację pogarsza syndrom pierwszej części: wiele postaci pojawia się na chwilę, aby zaraz zniknąć i więcej się już nie pokazać, pewne kwestie nie doczekały się konkluzji, a pewne wydarzenia zostały ledwo naszkicowane.

Trudno mi polecić Mojrę… komuś takiemu jak ja – osobie w miarę obytej w literaturze spekulatywnej. Nie wykluczam możliwości, że spóźniłem się z lekturą o te dziesięć, piętnaście lat – teza, którą wspiera szalona popularność książki w ojczyźnie autora, Francji. Powieść Loevenbrucka może zafascynować przede wszystkim młodego czytelnika (czytelniczkę!), który wybaczy jej potknięcia fabularne i schematyczność postaci, szkoda tylko, że Mojra… nie ma dla niego do zaoferowania czegoś naprawdę wyjątkowego.

PS.
Ach, zapomniałbym. Odradzam tę książkę wszystkim matematykom (i być może niektórym fizykom). Na kartach Mojry… ktoś próbuje dzielić przez zero – z powodzeniem.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Mojra. Wilczyca i Córka Ziemi

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwartego, jutro będziecie mogli przeczytać "przedpremierową" recenzję Mojry. Wilczycy i Córki Ziemi Henriego Lœvenbrucka. Dziś zapraszam na trailer.
PS.
Mojra troszeczkę przesunęła mój harmonogram, recenzji Miasta Szaleńców i Świętych powinniście się spodziewać pod koniec tygodnia.

piątek, 5 lutego 2010

Recenzja: Gromowładny


Gdzie są moi Indianie? To właśnie była moja pierwsza myśl po przeczytaniu kilkudziesięciu pierwszych stron Gromowładnego Feliksa Gilmana. Gdzie są moi Indianie? Powiedzieć, że okładka wprowadza w błąd, to niedomówienie. Akcja książki rozgrywa się w quasi-europejskim mieście zamrożonym gdzieś pomiędzy XVIII, a XIX wiekiem, Indian nie uświadczymy. Czy to źle? Niekoniecznie, acz nie byłem tak zdziwiony treścią książki od lat 90tych, kiedy to okładki książek fantasy nie miały nic wspólnego z ich zawartością – ale dość o tym.

Sceną Gromowładnego jest Ararat, ponadczasowa, niewyobrażalnie wielka metropolia, pełna bogów, spisków, rewolucjonistów i uczonych. Ze wszystkich bohaterów książki, to właśnie miasto zostało najlepiej, najobszerniej i najbardziej przekonująco przedstawione. Gilman wyraźnie rozsmakował się w światotworzeniu, każda z przedstawionych dzielnic posiada swój koloryt i klimat, każde odwiedzane przez czytelnika miejsce jest niepowtarzalne. Kto jednak spodziewa się logicznej, funkcjonującej konstrukcji, będzie zawiedziony – Ararat to szalony, nieprzewidywalny potwór frankensteina, pozszywany z wielu pomysłów i koncepcji, raczej ruchomy impresjonistyczny obraz, niż spójny, przemyślany świat.

W tym szaleństwie jest jednak metoda, na tym szaleństwie opiera się clou Gromowładnego. Gilman pokazuje jak idee i wiara kształtują rzeczywistość, a przecież te pierwsze są ulotne i zmienne, a ta druga może wymagać od człowieka rzeczy niepojętych. Tak jest w naszym świecie – a co by się stało, gdyby bogów było tysiąc i każdego dnia stąpaliby po miejskich ulicach, równie rzeczywiści, co letni deszcz czy zimowy mróz?

Ludzie zatracający się w pogoni za boskością to laitmotiv Gromowładnego, dola, przed którą nie umkną nawet główni protagoniści powieści. Te postacie, w zamierzeniu autora pierwszoplanowe, ustępują jednak prym metropolii i nigdy nie udaje im się na długo zatrzymać światła jupiterów. Żaden z nich nie zdobył również mojej sympatii. Są skonstruowani wiarygodnie, mają wyraźne charaktery, ale nie potrafiłem zidentyfikować się z żadnym z nich.

Może winna jest fabuła? Rozwija się powoli i w nieprzewidywalnych kierunkach, miota się i wiele razy zmienia bieg (odzwierciedlając samą szaloną naturę miasta), często kręci się w kółko, bez celu. Gilman potrafi trzymać karty przy sobie, umiejętnie układa warstwy sekretów i niedomówień, ale w ostatecznym rozrachunku góra rodzi mysz. Nie chcę tu powiedzieć, że zakończenie jest słabe, ale zbyt wiele czasu poświęcono na budowanie tła, atmosfery i tajemniczości, a zbyt mało na rezolucje. Może przyczynił się do tego styl autora, bogaty w opisy, a cierpiący na niedobór dialogów?

Trudno powiedzieć, Gromowładny jest nierówny i niejednoznaczny. Czasem przypomina epicką powieść przygodową, czasem gotycki horror, czasem zwalnia jeszcze bardziej niż zwykle i zajmuje się drobiazgami życia codziennego mieszkańców miasta niczym powieść obyczajowa, dickensowska, innym razem nabiera niemal magicznej lekkości i przypomina Piotrusia Pana, twórczość Gaimana czy filmy Hayao Miyazakiego. Może to ten nieuchwytny new wierd?

Jedynie w przypadku poruszanej problematyki Gromowładny zajmuje wyraźne stanowisko. W centrum zainteresowania Gilmana znajduje się niepodzielnie miasto i rządzące nim prawa, czyli bogowie. Właśnie na linii bogowie-miasto-obywatele kształtują się wszystkie konflikty książki. Z jednej strony mamy bogobojnych kapłanów z bożymi prawami, z drugiej racjonalnych naukowców ze swoją metodologią, a gdzieś pomiędzy nimi przemykają się zwykli mieszkańcy, których życia zostają zmienione przez jedną lub drugą siłę.

Moja opinia o Gromowładnym jest równie niejednoznaczna, co sama książka. Nużyło mnie powolne tempo akcji, rozczarował finał, ale byłem oczarowany bogactwem Ararat i niebanalnymi pomysłami Gilmana. W tym wypadku być może pytanie o to, czy Gromowładny jest dobrą książką, jest niewłaściwe. Lepiej byłoby zapytać, czy cieszę się, że go przeczytałem. Na to pytanie odpowiem zdecydowanym „tak!”.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Zagłada Atlantydy

Stało się. W sieci pojawiły się pierwsze grafiki z gry planszowej mojego autorstwa, Zagłady Atlantydy (opowiadającej o, hm, zagładzie Atlantydy). Wydawcą gry jest wydawnictwo Galakta. Więcej informacji o samej grze będzie można znaleźć na dedykowanej stronie, która, jeśli dobrze pójdzie, ruszy w przeciągu najbliższych tygodni. Poniżej przykładowa karta: