Gdzie są moi Indianie? To właśnie była moja pierwsza myśl po przeczytaniu kilkudziesięciu pierwszych stron Gromowładnego Feliksa Gilmana. Gdzie są moi Indianie? Powiedzieć, że okładka wprowadza w błąd, to niedomówienie. Akcja książki rozgrywa się w quasi-europejskim mieście zamrożonym gdzieś pomiędzy XVIII, a XIX wiekiem, Indian nie uświadczymy. Czy to źle? Niekoniecznie, acz nie byłem tak zdziwiony treścią książki od lat 90tych, kiedy to okładki książek fantasy nie miały nic wspólnego z ich zawartością – ale dość o tym.
Sceną Gromowładnego jest Ararat, ponadczasowa, niewyobrażalnie wielka metropolia, pełna bogów, spisków, rewolucjonistów i uczonych. Ze wszystkich bohaterów książki, to właśnie miasto zostało najlepiej, najobszerniej i najbardziej przekonująco przedstawione. Gilman wyraźnie rozsmakował się w światotworzeniu, każda z przedstawionych dzielnic posiada swój koloryt i klimat, każde odwiedzane przez czytelnika miejsce jest niepowtarzalne. Kto jednak spodziewa się logicznej, funkcjonującej konstrukcji, będzie zawiedziony – Ararat to szalony, nieprzewidywalny potwór frankensteina, pozszywany z wielu pomysłów i koncepcji, raczej ruchomy impresjonistyczny obraz, niż spójny, przemyślany świat.
W tym szaleństwie jest jednak metoda, na tym szaleństwie opiera się clou Gromowładnego. Gilman pokazuje jak idee i wiara kształtują rzeczywistość, a przecież te pierwsze są ulotne i zmienne, a ta druga może wymagać od człowieka rzeczy niepojętych. Tak jest w naszym świecie – a co by się stało, gdyby bogów było tysiąc i każdego dnia stąpaliby po miejskich ulicach, równie rzeczywiści, co letni deszcz czy zimowy mróz?
Ludzie zatracający się w pogoni za boskością to laitmotiv Gromowładnego, dola, przed którą nie umkną nawet główni protagoniści powieści. Te postacie, w zamierzeniu autora pierwszoplanowe, ustępują jednak prym metropolii i nigdy nie udaje im się na długo zatrzymać światła jupiterów. Żaden z nich nie zdobył również mojej sympatii. Są skonstruowani wiarygodnie, mają wyraźne charaktery, ale nie potrafiłem zidentyfikować się z żadnym z nich.
Może winna jest fabuła? Rozwija się powoli i w nieprzewidywalnych kierunkach, miota się i wiele razy zmienia bieg (odzwierciedlając samą szaloną naturę miasta), często kręci się w kółko, bez celu. Gilman potrafi trzymać karty przy sobie, umiejętnie układa warstwy sekretów i niedomówień, ale w ostatecznym rozrachunku góra rodzi mysz. Nie chcę tu powiedzieć, że zakończenie jest słabe, ale zbyt wiele czasu poświęcono na budowanie tła, atmosfery i tajemniczości, a zbyt mało na rezolucje. Może przyczynił się do tego styl autora, bogaty w opisy, a cierpiący na niedobór dialogów?
Trudno powiedzieć, Gromowładny jest nierówny i niejednoznaczny. Czasem przypomina epicką powieść przygodową, czasem gotycki horror, czasem zwalnia jeszcze bardziej niż zwykle i zajmuje się drobiazgami życia codziennego mieszkańców miasta niczym powieść obyczajowa, dickensowska, innym razem nabiera niemal magicznej lekkości i przypomina Piotrusia Pana, twórczość Gaimana czy filmy Hayao Miyazakiego. Może to ten nieuchwytny new wierd?
Jedynie w przypadku poruszanej problematyki Gromowładny zajmuje wyraźne stanowisko. W centrum zainteresowania Gilmana znajduje się niepodzielnie miasto i rządzące nim prawa, czyli bogowie. Właśnie na linii bogowie-miasto-obywatele kształtują się wszystkie konflikty książki. Z jednej strony mamy bogobojnych kapłanów z bożymi prawami, z drugiej racjonalnych naukowców ze swoją metodologią, a gdzieś pomiędzy nimi przemykają się zwykli mieszkańcy, których życia zostają zmienione przez jedną lub drugą siłę.
Moja opinia o Gromowładnym jest równie niejednoznaczna, co sama książka. Nużyło mnie powolne tempo akcji, rozczarował finał, ale byłem oczarowany bogactwem Ararat i niebanalnymi pomysłami Gilmana. W tym wypadku być może pytanie o to, czy Gromowładny jest dobrą książką, jest niewłaściwe. Lepiej byłoby zapytać, czy cieszę się, że go przeczytałem. Na to pytanie odpowiem zdecydowanym „tak!”.
Sceną Gromowładnego jest Ararat, ponadczasowa, niewyobrażalnie wielka metropolia, pełna bogów, spisków, rewolucjonistów i uczonych. Ze wszystkich bohaterów książki, to właśnie miasto zostało najlepiej, najobszerniej i najbardziej przekonująco przedstawione. Gilman wyraźnie rozsmakował się w światotworzeniu, każda z przedstawionych dzielnic posiada swój koloryt i klimat, każde odwiedzane przez czytelnika miejsce jest niepowtarzalne. Kto jednak spodziewa się logicznej, funkcjonującej konstrukcji, będzie zawiedziony – Ararat to szalony, nieprzewidywalny potwór frankensteina, pozszywany z wielu pomysłów i koncepcji, raczej ruchomy impresjonistyczny obraz, niż spójny, przemyślany świat.
W tym szaleństwie jest jednak metoda, na tym szaleństwie opiera się clou Gromowładnego. Gilman pokazuje jak idee i wiara kształtują rzeczywistość, a przecież te pierwsze są ulotne i zmienne, a ta druga może wymagać od człowieka rzeczy niepojętych. Tak jest w naszym świecie – a co by się stało, gdyby bogów było tysiąc i każdego dnia stąpaliby po miejskich ulicach, równie rzeczywiści, co letni deszcz czy zimowy mróz?
Ludzie zatracający się w pogoni za boskością to laitmotiv Gromowładnego, dola, przed którą nie umkną nawet główni protagoniści powieści. Te postacie, w zamierzeniu autora pierwszoplanowe, ustępują jednak prym metropolii i nigdy nie udaje im się na długo zatrzymać światła jupiterów. Żaden z nich nie zdobył również mojej sympatii. Są skonstruowani wiarygodnie, mają wyraźne charaktery, ale nie potrafiłem zidentyfikować się z żadnym z nich.
Może winna jest fabuła? Rozwija się powoli i w nieprzewidywalnych kierunkach, miota się i wiele razy zmienia bieg (odzwierciedlając samą szaloną naturę miasta), często kręci się w kółko, bez celu. Gilman potrafi trzymać karty przy sobie, umiejętnie układa warstwy sekretów i niedomówień, ale w ostatecznym rozrachunku góra rodzi mysz. Nie chcę tu powiedzieć, że zakończenie jest słabe, ale zbyt wiele czasu poświęcono na budowanie tła, atmosfery i tajemniczości, a zbyt mało na rezolucje. Może przyczynił się do tego styl autora, bogaty w opisy, a cierpiący na niedobór dialogów?
Trudno powiedzieć, Gromowładny jest nierówny i niejednoznaczny. Czasem przypomina epicką powieść przygodową, czasem gotycki horror, czasem zwalnia jeszcze bardziej niż zwykle i zajmuje się drobiazgami życia codziennego mieszkańców miasta niczym powieść obyczajowa, dickensowska, innym razem nabiera niemal magicznej lekkości i przypomina Piotrusia Pana, twórczość Gaimana czy filmy Hayao Miyazakiego. Może to ten nieuchwytny new wierd?
Jedynie w przypadku poruszanej problematyki Gromowładny zajmuje wyraźne stanowisko. W centrum zainteresowania Gilmana znajduje się niepodzielnie miasto i rządzące nim prawa, czyli bogowie. Właśnie na linii bogowie-miasto-obywatele kształtują się wszystkie konflikty książki. Z jednej strony mamy bogobojnych kapłanów z bożymi prawami, z drugiej racjonalnych naukowców ze swoją metodologią, a gdzieś pomiędzy nimi przemykają się zwykli mieszkańcy, których życia zostają zmienione przez jedną lub drugą siłę.
Moja opinia o Gromowładnym jest równie niejednoznaczna, co sama książka. Nużyło mnie powolne tempo akcji, rozczarował finał, ale byłem oczarowany bogactwem Ararat i niebanalnymi pomysłami Gilmana. W tym wypadku być może pytanie o to, czy Gromowładny jest dobrą książką, jest niewłaściwe. Lepiej byłoby zapytać, czy cieszę się, że go przeczytałem. Na to pytanie odpowiem zdecydowanym „tak!”.
W takim razie dołączam "Gromowładnego" do listy życzeń.
OdpowiedzUsuń