piątek, 5 lutego 2010

Recenzja: Gromowładny


Gdzie są moi Indianie? To właśnie była moja pierwsza myśl po przeczytaniu kilkudziesięciu pierwszych stron Gromowładnego Feliksa Gilmana. Gdzie są moi Indianie? Powiedzieć, że okładka wprowadza w błąd, to niedomówienie. Akcja książki rozgrywa się w quasi-europejskim mieście zamrożonym gdzieś pomiędzy XVIII, a XIX wiekiem, Indian nie uświadczymy. Czy to źle? Niekoniecznie, acz nie byłem tak zdziwiony treścią książki od lat 90tych, kiedy to okładki książek fantasy nie miały nic wspólnego z ich zawartością – ale dość o tym.

Sceną Gromowładnego jest Ararat, ponadczasowa, niewyobrażalnie wielka metropolia, pełna bogów, spisków, rewolucjonistów i uczonych. Ze wszystkich bohaterów książki, to właśnie miasto zostało najlepiej, najobszerniej i najbardziej przekonująco przedstawione. Gilman wyraźnie rozsmakował się w światotworzeniu, każda z przedstawionych dzielnic posiada swój koloryt i klimat, każde odwiedzane przez czytelnika miejsce jest niepowtarzalne. Kto jednak spodziewa się logicznej, funkcjonującej konstrukcji, będzie zawiedziony – Ararat to szalony, nieprzewidywalny potwór frankensteina, pozszywany z wielu pomysłów i koncepcji, raczej ruchomy impresjonistyczny obraz, niż spójny, przemyślany świat.

W tym szaleństwie jest jednak metoda, na tym szaleństwie opiera się clou Gromowładnego. Gilman pokazuje jak idee i wiara kształtują rzeczywistość, a przecież te pierwsze są ulotne i zmienne, a ta druga może wymagać od człowieka rzeczy niepojętych. Tak jest w naszym świecie – a co by się stało, gdyby bogów było tysiąc i każdego dnia stąpaliby po miejskich ulicach, równie rzeczywiści, co letni deszcz czy zimowy mróz?

Ludzie zatracający się w pogoni za boskością to laitmotiv Gromowładnego, dola, przed którą nie umkną nawet główni protagoniści powieści. Te postacie, w zamierzeniu autora pierwszoplanowe, ustępują jednak prym metropolii i nigdy nie udaje im się na długo zatrzymać światła jupiterów. Żaden z nich nie zdobył również mojej sympatii. Są skonstruowani wiarygodnie, mają wyraźne charaktery, ale nie potrafiłem zidentyfikować się z żadnym z nich.

Może winna jest fabuła? Rozwija się powoli i w nieprzewidywalnych kierunkach, miota się i wiele razy zmienia bieg (odzwierciedlając samą szaloną naturę miasta), często kręci się w kółko, bez celu. Gilman potrafi trzymać karty przy sobie, umiejętnie układa warstwy sekretów i niedomówień, ale w ostatecznym rozrachunku góra rodzi mysz. Nie chcę tu powiedzieć, że zakończenie jest słabe, ale zbyt wiele czasu poświęcono na budowanie tła, atmosfery i tajemniczości, a zbyt mało na rezolucje. Może przyczynił się do tego styl autora, bogaty w opisy, a cierpiący na niedobór dialogów?

Trudno powiedzieć, Gromowładny jest nierówny i niejednoznaczny. Czasem przypomina epicką powieść przygodową, czasem gotycki horror, czasem zwalnia jeszcze bardziej niż zwykle i zajmuje się drobiazgami życia codziennego mieszkańców miasta niczym powieść obyczajowa, dickensowska, innym razem nabiera niemal magicznej lekkości i przypomina Piotrusia Pana, twórczość Gaimana czy filmy Hayao Miyazakiego. Może to ten nieuchwytny new wierd?

Jedynie w przypadku poruszanej problematyki Gromowładny zajmuje wyraźne stanowisko. W centrum zainteresowania Gilmana znajduje się niepodzielnie miasto i rządzące nim prawa, czyli bogowie. Właśnie na linii bogowie-miasto-obywatele kształtują się wszystkie konflikty książki. Z jednej strony mamy bogobojnych kapłanów z bożymi prawami, z drugiej racjonalnych naukowców ze swoją metodologią, a gdzieś pomiędzy nimi przemykają się zwykli mieszkańcy, których życia zostają zmienione przez jedną lub drugą siłę.

Moja opinia o Gromowładnym jest równie niejednoznaczna, co sama książka. Nużyło mnie powolne tempo akcji, rozczarował finał, ale byłem oczarowany bogactwem Ararat i niebanalnymi pomysłami Gilmana. W tym wypadku być może pytanie o to, czy Gromowładny jest dobrą książką, jest niewłaściwe. Lepiej byłoby zapytać, czy cieszę się, że go przeczytałem. Na to pytanie odpowiem zdecydowanym „tak!”.

1 komentarz: