poniedziałek, 31 stycznia 2011

Opowiadanie. Sequitur

Dziś coś z zupełnie innej beczki. Darmowe opowiadanie! Napisałem je na początku zeszłego roku i od tamtej pory kurzyło się na moim dysku twardym. Wierzę w postęp, więc pomyślałem sobie „czemu by nie” i publikuję je tutaj na licencji Creative Commons 3.0 (na co wskazuje znaczek po lewej, no dalej, kliknij na niego, żeby dowiedzieć się więcej).

Autor: Marcin Wełnicki
Redakcja: Marta Grubka

SEQUITUR

Przykucnąłem nad holograficznym obrazem ciała, żeby mu się lepiej przyjrzeć, ale nic nowego nie przyszło mi na myśl. Prawdę mówiąc, bardziej interesujący był już pryzmatyczny dywan, co chwilę zmieniający kolor i wzór. Wstałem, otrzepałem ręce – jakbym cokolwiek zrobił – i z udawanym zamyśleniem spojrzałem w okno, za którym błyszczało niekończące się Megalopolis.
– Samobójstwo.
– Na to wygląda – odpowiedział mi młodszy oficer śledczy Yossf, mój przyjaciel i współpracownik, unosząc wzrok znad wyświetlacza.
Zupełnie się nie krępując, podszedłem do domowego dystrybutora żywności i zamówiłem sobie kawę. Mrożoną.
– Więc czemu tu jestem?
– Wzór...
– Pierdolić Wzór, są święta.
Jakby tego nie wiedział. Program dystrybutora nawet na moim kubku wydrukował „Merry Christmas!”
– To był twój pomysł i twój projekt. – Yossf bezlitośnie wytknął mi moje „dzieło”. Jedna prelekcja i stałem się specjalistą od autoekstynkcji. - Dziewięćdziesiąt osiem procent zgodności. – Kiwnął na leżące na podłodze zwłoki. – On podobno nie pasuje.
Wzór to program profilowy, mający określić prawdopodobieństwo faktycznego samobójstwa. Bierze pod uwagę dane statystyczne populacji oraz osobiste denata: wiek, parametry biometryczne, zwyczaje, zawód, rys charakterologiczny, traumatyczne wydarzenia z niedawnej przeszłości. Moje ukochane dziecko.
Pociągnąłem solidny łyk kawy i rzuciłem ostatnie spojrzenie rozjarzonej choince za oknem, nazywanej Północno-Wschodnim Megalopolis.
– To może jest z tych dwóch procent? – Wszystko posiada jakiś margines błędu.
– Po to tu jesteś, żeby to sprawdzić.
– „Po to tu jesteś, żeby to sprawdzić”. To co z tym ciałem? Co mu dolega?
Yossf poprawił się na swoim krześle – nawyk, który musiał sobie wyrobić w młodości w rodzinnym Allahabadzie. Tutaj wszystkie siedzenia dostosowywały się do kształtów użytkowników.
– Śmierć mu dolega, jak widzisz. Facet przedawkował antydepresanty.
– Żartujesz? Był na antydepresantach?
– I to jeszcze jakich.
Game. Set. I match. Szach i mat. Dowolna metafora zwycięstwa.
– To na litość boską, po co tu jestem? – Nie lubiłem, kiedy ktoś zawłaszczał mój czas wolny, zwłaszcza w święta. Pizza-instant właśnie mi stygła. – Może zostawił jeszcze notkę?
Yossf pokręcił głową, przejrzał coś na wyświetlaczu. Ze swoją ciemną skórą i gęstym zarostem, okularami w grubych czarnych oprawkach i opadającymi na czoło włosami, wyglądał jak uosobienie stereotypu Indusa-informatyka. Kiedyś outsource’ował w Varanasi, ale go przenieśli.
– Nie. Ale jego wnuczka...
– Wnuczka?! Yossf, ty sobie ze mną pogrywasz, powiedz, że chciałeś wyrwać się z domu, a nie pitol, że są wątpliwości.
Yossf poprawił okulary i zamknął osobisty komputer.
– Jego wnuczka kategorycznie wyklucza samobójstwo. Utrzymuje, że jej dziadek nie byłby do tego zdolny.
Przewróciłem oczami – powoli i dokładnie, żeby tylko tego nie przeoczył. Dopiłem kawę i wyrzuciłem kubek do recyklatora.
– Każdy jest zdolny, Yossf, każdy jest zdolny i to doskonale widać, dlatego właśnie Wzór jest nieomal bezbłędny.
– Właśnie dlatego genialny pseudopsycholog Biura, Heim, musiał go skonstruować, żeby się popisać przed Radą, i dlatego tenże genialny pseudopsycholog musiał przywlec tu swój tyłek w święta. Skutek i przyczyna.
Pokiwałem mu palcem przed nosem.
– Nawet nie próbuj...
– Za późno. Chodź, pokażę ci, jak go znaleźliśmy.
– To on tu jeszcze jest? Znaczy: ciało. – Myślałem, że przyjdzie mi pracować tylko z holoprojekcją. Lubiłem holoprojekcje. Były czyste i mogłem nimi do woli obracać. Bardzo nie lubiłem ciał.
Yossf tylko skinął głową i poprowadził mnie do gabinetu denata. Salon był podobny do kuchni, to jest był urządzony staromodnie, ale z przepychem, co po chwili zastanowienia wcale nie powinno mnie dziwić, bo znajdowaliśmy się w bogatej dzielnicy. Zdobiące ściany obrazy w stylu późnego post-neo-art déco, świadczyły o anachronicznych gustach zmarłego. W kącie stał najnowszy holowyświetlacz Panashiby. Może nie był aż tak staromodny? No i te paskudne dywany. Były miłe w dotyku, ale cholernie jaskrawe. Może miały regulację odcieni? Ustawienia gammy?
– Ile miał lat?
– Sto trzy.
– To może serducho, całkiem naturalnie? – Medycyna znała przypadki tak wczesnej niewydolności serca.
Yossf wskazał mi drogę na półpięterko. Z tej strony mieliśmy piękny widok na trzy największe arkologie. Nieforemne ostrosłupy wyglądały jak nadtopione, wbite w ziemię sople lodu albo stalaktyty, ale były najnowszym osiągnięciem techniki. Puf, wyparowuje atmosfera, arkologia przetrwa na wewnętrznych systemach podtrzymywania. Puf, zniknie grawitacja, to zewnętrza powłoka zacznie się kręcić tworząc sztuczną.
– A może nie. Kto wie? Ja. Mówię ci, że to przedawkowanie.
– Ponownie, skoro przedawkowanie, to po co tu jestem? Mógłbym...
– Oglądać pornosy w samotności.
– Czyli co? – Postanowiłem zlekceważyć niski cios. – Wnuczka utrzymuje, że ktoś mógł go otruć?
– Tylko pyta.
Yossf otworzył przesuwne drzwi – co do cholery było nie tak z czujnikami ruchu – i wszedł do przestronnego gabinetu, zastawionego przyrządami pomiarowymi.
– Wygląda jak przytulna profesorska dziupla.
– To jest profesorska dziupla, D.
Lubiłem, kiedy mówili do mnie D, przede wszystkim dlatego, że w związku z tym nie mówili Dirk. Nienawidziłem swojego imienia. Przysiągłem sobie, że kiedy tylko moja kochana matka odejdzie z tego świata, pojawię się w urzędzie cywilnym z odpowiednim pisemkiem. Lance? A może Slick? Czemu zawsze przychodzą mi do głowy porno-imiona?
– Yossf, znasz jakieś dobre męskie imię?
– Yossf. Chociaż udawaj, że uważasz. Myślisz, że jak napiszesz jeden niesamowicie dobry program, to możesz się obijać przez resztę życia?
Tak właśnie myślałem. Zresztą, życie wcale nie zamierzało wyprowadzać mnie z błędu. Wręcz przeciwnie, jeśli miałbym ciągnąć tę antropomorfizację, to powiedziałbym, że mnie rozpieszczało i utwierdzało w przekonaniu, że jeden genialny wyczyn wystarczy, aby wszyscy jedli ci z ręki.
– Dobra. – Obszedłem szerokie biurko ustawione pod oknem i spojrzałem na leżącego na ziemi martwego mężczyznę. – Jest martwy – zauważyłem.
– Aha.
– Pudełko z tabletkami wygodnie pod ręką – kontynuowałem – z badania krwi wynika...
– ...z badania krwi wynika, że zmarł na przedawkowanie.
Klasnąłem w ręce.
– No. To co tu po nas? Oznakuj i spakuj.
Yossf westchnął, ściągnął okulary i potarł się po twarzy. Wiedziałem, że kiedy to robi, jest na mnie zły. Za to, że jestem dupkiem.
– D, może nie wyraziłem się jasno. Jego wnuczka utrzymuje, że był daleki od samobójstwa...
– Właśnie widzę.
– Słuchaj, zażądała, żebyś sprawdził wszystko jeszcze raz, osobiście. Oglądała z tobą jakiś wywiad w holowizji.
– Ładna? – zainteresowałem się przelotnie, chociaż w tej chwili podziwiałem akurat starą kolekcję filmów 3D profesora. Miał nawet Casablancę, trzecią edycję specjalną poprawioną, re-kolorowaną i na nowo udźwiękowioną. Podobno Rick Blaine strzela pierwszy.
– Jedyne, co powinno cię interesować, to że zasiada w Radzie i ma wysoko postawionych przyjaciół. A ten tu to profesor Gustavus Antilee.
Nazwisko coś mi mówiło.
– To ten, ten... – zacząłem pstrykać palcami.
– Fizyk, który odnalazł bozon Higgsa.
Pamiętałem. Przez pewien czas w środowisku fizyków panowała atmosfera euforyczna, po czym jakiś malkontent zauważył, że coś musiało przecież istnieć przed Wielkim Wybuchem. Jakaś proto-proto cząsteczka. A potem ktoś inny doszedł do wniosku, że może wcale nie było Wielkiego Wybuchu, a bozon Higgsa powstał w zupełnie inny sposób, niż zakładano. No i wreszcie ktoś spytał o praktyczną aplikację odkrycia. Zawsze znajdzie się gruszka-robaczywka…
– Miałem to na końcu języka. Czy on ostatnio jakoś nie wypadł z obiegu?
– Wypadł. Niedawno było o nim głośno, jego najnowszy eksperyment z tachionami się nie powiódł.
– Pamiętam. Rzucił wszystko i wycofał się z naukowej sceny. Biedaczek. No dobra, do dzieła. Czas zgonu?
Yossf ponownie otworzył komputer i coś na nim wystukał. Irytowało mnie, że nie używa holowyświetlacza – tak, żebym ja również mógł zobaczyć co też tam przegląda. Ale nie, Yossf był old-schoolowy.
– Dwudziesta pierwsza czterdzieści.
– Ktoś go odwiedzał?
– Nie mamy danych z domowego komputera. To nowe mieszkanie, system nigdy nie został podłączony.
Nigdy nie został podłączony? Cóż za niebywała krótkowzroczność. Podniosłem z ziemi kolorowe opakowanie z ekoplastu.
– Tym się struł. Blubloxyl? Nie brzmi groźnie. – Otworzyłem i powąchałem. – Mm, wiśniowy.
Yossf popatrzył na mnie znad okularów, jakby był srogim belfrem, a ja przestraszoną uczennicą wywołaną do tablicy.
– To ty się powinieneś na tym znać.
– Jestem psychologiem, nie psychiatrą.
– Jesteś programistą z psychologicznym zacięciem, ot co. Kiedy ostatnio czytałeś Przegląd Medyczny?
Potrząsnąłem mu przed nosem opakowaniem.
– To jeden z najsilniejszych antydepresantów – powiedział, kręcąc głową. – Normalna dawka to pięćdziesiąt miligramów. Antilee miał we krwi stężenie cztery razy wyższe.
– To nie tak dużo – odparłem, wysypując sobie kilka tabletek na dłoń. Były obłe, różowe i miłe w dotyku.
– Prawda? Maksymalna dawka to sto miligramów, ale ponoć i z takiej przejażdżki można nie wrócić, jeśli serce słabe. Lekarze rzadko go przepisują.
– Powinni podawać na ulotce „skutek uboczny: śmierć”. – Chociaż to z pewnością zmniejszyłoby kwadrylionowe przychody farmaceutycznych koncernów przynajmniej o kilka miliardów. Nie, już lepiej było wypłacać odszkodowania rodzinom przypadkowych ofiar zatrucia. – Po co ktoś miałby brać takie świństwo?
Yossf znów coś tam wstukał.
– Według zeznania osobistego lekarza Antilee miał wyjątkowo ciężkie załamanie nerwowe.
Fizycy nie należeli do czołowych dramaturgów – przynajmniej nie według mojego programu, więc Antilee musiał być aberracją. Może mama go w dzieciństwie rozpieszczała? Albo wychował się na farmie Disneya.
– A wnuczka co na to?
– Potwierdza. Ale utrzymuje, że samobójstwo nie leżało w jego charakterze.
– Mhm.
Rodzina jest zawsze specem od charakteru zmarłego. „Nie mógłby tego zrobić.” No cóż, a jednak. „To nie było w jego stylu.” Tak? A co? Po pierwszym samobójstwie zwierzył się, że to jednak nie to? Według programu rodzina była najmniej wiarygodna. Była po prostu zbyt blisko. Lepsze były zeznania średniego zasięgu.
– Te tabletki – Yossf przeszedł na konspiracyjny ton – to nanolek neutralny. Podobno zabijają smutek. Faktycznie zabijają smutek. Nie waż się żadnej zabrać.
– Yossf, za kogo ty mnie... Yossf. Chodź tutaj. – Przyjrzałem się krytycznie pigułkom. Yossf nie ruszył się z miejsca. – Chodź, mówię.
Westchnął i przyczłapał te dwa kroki od biurka do okna. Pieprzony łaskawca.
– Tak?
– Czy te tabletki nie wyglądają dla ciebie inaczej?
Obaj niemal wetknęliśmy nosy w moją dłoń.
Rzeczywiście, jedne były odrobinę większe od drugich.
– Te to setki.
– Na pudełku napisano, że pięćdziesiątki. Chcesz powiedzieć...
– Powiedzmy – zacząłem z przejęciem – że ktoś dosypał mu do opakowania tabletek z większą dawką. Antilee chciał odpłynąć...
– ...więc wziął podwójną dawkę...
– ...a w rzeczywistości poczwórną. Zawiadom Biuro, możemy mieć morderstwo.
Atmosfera naszego spotkania się zmieniła. Kiedy Yossf wykonywał videfon do centrali, ja kręciłem się po pokoju. Kto mógł chcieć śmierci profesora? Wnuczka ze względu na spadek? Nie, to ona nas tu ściągnęła. Zatrzymałem się przed długą półką ze staromodnymi, trójwymiarowymi fotografiami. Na jednej Antilee stał na tle uniwersyteckiego budynku, w towarzystwie dwóch równie wiekowych jegomości. To było świeże zdjęcie.
– Już wiedzą. Policyjny oddział Biura przejmuje sprawę.
Świetnie. Przyjdą na gotowe. Wezmą wszystkich podejrzanych na przesłuchanie z rezonansem magnetycznym 2.0 i w trymiga znajdą winnego.
– Możesz zrobić dla mnie coś jeszcze? Skontaktuj się z jego ostatnimi współpracownikami, chcę wiedzieć, czy miał jakichś wrogów. I umów mnie na jutro z wnuczką, może będzie coś wiedzieć.
– Ale cię wzięło.
Machnąłem ręką, chociaż myślami byłem już lata świetlne stąd. Rozważałem i odrzucałem teorie.
– Wzięło, nie wzięło. Rób, co mówię.
– Wiesz, że skoro to morderstwo...
– Tak, tak, tak, ale mam jeszcze czterdzieści osiem godzin krzyżowej jurysdykcji. – Widząc niezadowoloną minę Yossfa, dodałem: – Nie ja napisałem ten dziurawy kodeks. Dzwoń, dzwoń.
Usiadłem na krawędzi biurka i zamyśliłem się. To mogły być jednak udane święta. Pizza i Wyuzdane Kelnerki IV: Edycja Holo 3D mogą poczekać.
– Nie uwierzysz – wyrwał mnie z zamyślenia Yossf.
– To po co mi mówisz?
Yossf się nadąsał, ale kontynuował:
– Franz Ghallager nie żyje. Dwa tygodnie temu popełnił samobójstwo w swoim apartamencie na Fidżi. Rodzina trzymała to w tajemnicy przed mediami.
– Niech zgadnę...
– Nie zgaduj. Ghallager pracował z Antilee’m przy ich ostatnim projekcie.
– Tabletki? – dopytywałem się, jakbym otwierał gwiazdkowe prezenty.
– Na oczach rodziny strzelił sobie w głowę.
Zmieszałem się trochę. Moja naprędce skonstruowana hipoteza właśnie zawaliła się jak domek z kart.
– A trzeci?
– VanderHaven. Żyje. Wciąż mieszka na kampusie Uniwersytetu Północno-Wschodniego Megalopolis, tu, w trzecim Dystrykcie. To trzydzieści minut tunelem tranzytowym.
Tunel tranzytowy – chodzenie dla leniwych. Nie lubiłem ich. Korzystając z tub, czułem się jak paczka w poczcie pneumatycznej. No i wyprzedzanie w zatłoczonych sekcjach było mordęgą. Jedyną rozgrzeszającą właściwością tuneli tranzytowych – oczywiście, poza szybkością podróży – była możliwość zaistnienia mało prawdopodobnej sytuacji, w której z powodu nieuwagi, pośpiechu lub kombinacji obu tych czynników, tubą poruszała się kobieta w mini.
Rozłożyłem ręce.
– Ja nie mam nic lepszego do roboty, a ty?
*
Yossf miał.
Skoro sprawą miało zająć się policyjne ramię Biura, czuł się zwolniony z inkwizycyjnego obowiązku, wsiadł w powietrzną taksówkę i wrócił do kochającej żony i pary rozwrzeszczanych dzieciaków. A ja byłem ciekaw.
W tunelu tranzytowym było jak zwykle zimno i tłoczno. Zapominalscy ojcowie, synowie i kochankowie wracali z zakupów na ostatnią chwilę, zadowoleni, że udało się kupić coś ukochanym, i zupełnie nieświadomi, że kupili akurat coś, co nie przypadnie ich żonom, matkom i wybrankom do gustu. Według mnie najlepszym prezentem był bon kredytowy – i może właśnie dlatego spędzałem święta z insta-pizzą i holograficznym pornosem. Za przezroczystymi szybami tuby rozciągała się majestatyczna, chociaż być może odrobinę nudna panorama: strzeliste arkologie sięgające nieba, otoczone gniazdami coraz mniejszych wieżowców. Sfery zderzały się ze sobą, tworząc coś na kształt wzajemnie wykluczających się kręgów na wodzie. W oddali majaczyła jaskrawo oświetlona budowla, większa nawet niż największe arkologie: amerykańska winda orbitalna.
Wysiadłem w trzecim Dystrykcie, tak jak polecił mi Yossf, dopchałem się do bramki rejestrującej mój biologiczny dowód osobisty i wreszcie wolny, wyszedłem na pokryte śnieżną czapą ulice Starego Starego Miasta. To kuriozalny widok: staromodne domki jednorodzinne lub ewentualnie trzy-czterobudynkowe szeregowce, a w tle gargantuiczna wieża zasłaniająca horyzont, jakby ktoś zestawił ze sobą dwa obrazki w różnej skali. Zgonie z poleceniami GPS-a odnalazłem właściwy adres i wdrapałem się po starannie odśnieżonych, kamiennych schodach.
Zziębnięty i samotny, zastukałem do drzwi mieszkania profesora VanderHavena. Stukałem i stukałem, potem postukałem jeszcze trochę, a potem ktoś otworzył mi drzwi.
– W czym mogę pomóc? – Mężczyzna był równie stary co Antilee, jego pomarszczona, blada twarz zdradzała przygnębienie albo przynajmniej brak snu.
– Profesor VanderHaven? Dzwoniliśmy do pana. – Machnąłem odznaką. – D. Heim. Jestem z Biura. Mogę wejść?
– Zaraz się przekonamy – odpowiedział i zaczął przyglądać mi się badawczo.
W rewanżu ja przyglądałem się jemu. Szybko mi się to znudziło, więc wyminąłem go i wszedłem do środka. VanderHaven zamknął za mną drzwi, jakby właśnie tego się spodziewał, a potem wprowadził mnie do salono-sypialnio-kuchni. Wszędzie walały się ubrania, na każdym stole stało po kilka talerzy z niedojedzonymi resztkami. VanderHaven żył jak student w akademiku college’u.
– Nie przeszkadzam?
– Co? A, nie, mieszkam sam. Święta z kanałem pierwszym. – Wskazał na uruchomiony holowyświetlacz. – Powiedziano mi przez videfon, że sprawa dotyczy Gustava. Wszystko z nim w porządku?
– Nie żyje – oznajmiłem rzeczowo, szukając miejsca, gdzie mógłbym spocząć. Nie znalazłem.
VanderHaven zauważył mój problem, ale nie miał zamiaru nic z nim zrobić. Sam zasiadł na kanapie, na hałdzie brudnych ręczników i podkoszulków.
– Och. Jak to się stało?
– Właśnie próbujemy to ustalić. Mieli panowie jakichś wrogów?
Tak właśnie wyglądają spadające gwiazdy, pomyślałem, rozglądając się po melinie profesora. Ludzie patrzą w niebo i wymawiają życzenia, nie zdając sobie sprawy, że lot zbłąkanego zakończy się widowiskowym zderzeniem i kraterem. Oczywiście, nikt nigdy nie oglądał faktycznego upadku gwiazd.
– Nie, nie sądzę. – Staruszek podrapał się po głowie. – A czemu pan pyta? Coś mi grozi?
– A ten ostatni projekt? Tachiony, tak?
VanderHaven skrzywił się, kiedy to usłyszał.
– Co z nimi?
– No właśnie: co z nimi?
Na jednej z półek stała staromodna, może nawet XX-wieczna nakręcana zabawka. Przyznam, że należę do ludzi, którzy mają manię dotykania – więc i tym razem dotknąłem, potem nakręciłem śrubę i wreszcie patrzyłem jak plastikowi tancerze i tancerki poruszają się po wytyczonych dla nich przez konstruktora trasach, oddając się pląsom w takt kiczowatej muzyczki.
– Nic. Nie wypalił.
– Sponsorzy musieli być źli.
– Byli. – VanderHaven westchnął i pokręcił głową. – Cofnęli nam fundusze. Wszyscy trzej straciliśmy reputację, na którą pracowaliśmy przez ponad pół wieku. Może pan to sobie wyobrazić? No?
Odwróciłem się od zabawki. Chciałem zobaczyć jego reakcję na moje słowa.
– Ja? Jasne. Praca całego życia podarta w strzępy. Pewno bym sobie strzelił w łeb. A pan?
– No co pan!
– Tak tylko gdybam – westchnąłem, gotowy skapitulować. – A pan jak się trzyma?
Profesor się zmarszczył.
– A czemu pan pyta?
Trafiłem na cholernego paranoika.
– Bo nie wygląda pan dobrze.
VanderHaven machnął ręką. Wstał i podszedł do zepsutego ściennego dystrybutora żywności. Postukał w niego chwilę, aż wreszcie mechanizm zaskoczył. Pokój wypełnił się zapachem esencjonalnego bulionu.
– Stres. Spodziewał się pan w mojej sytuacji lepszego humoru?
– Nie, ale... może powinien pan się kogoś poradzić. Lekarza? – Albo psychologa. Ale nie takiego jak ja. Prawdziwego.
– Wszystko ze mną w porządku, panie... Heim. Proszę się nie martwić o moje zdrowie, umrę, kiedy umrę.
– To bardzo...
– A co pan taki zainteresowany? Powie mi pan, co przytrafiło się mojemu koledze?
– Cóż... – Nie miałem powodów, żeby zatajać prawdę. – Wygląda na to, że ktoś go zamordował i upozorował samobójstwo. Ale to nie koniec. Pana drugi kolega, Ghallager, również nie żyje. Popełnił samobójstwo. Tutaj nie mamy wątpliwości, że był to akt autoekstynkcji – poprawiłem się szybko.
Przez twarz profesora przemknęła seria emocji – zbyt szybko, żebym mógł je wszystkie rozróżnić.
– To przygnębiające – powiedział wreszcie. – Na jesieni życia. Zje pan coś? Mam fasolkę. I trochę tuńczyka.
- Nie. Nie, dziękuję. To chyba wszystko z mojej strony, panie VanderHaven. Proszę się spodziewać wizyty detektywa policyjnego, oni zawsze muszą wszystko sprawdzić dwa razy. Jeszcze raz dziękuję, że pan mnie przyjął, zwłaszcza że są święta.
– A co to ma za znaczenie? – zapytał, otwierając mi drzwi.
– Mmm, tak. Dziękuję.
– Żegnam, panie Heim.
*
Doszedłem do stacji tunelu tranzytowego – potworka zaprojektowanego przez jakiegoś awangardowego artystę, pełnego krzywizn i sztuczek z fałszywą perspektywą, także przez nieuwagę prawie wlazłem w ścianę – i tam właśnie spłynęło na mnie zrozumienie. Zatrzymałem się na środku drogi pomiędzy „peronami” i nie zważając na śnieg, który tłumił odbiór, wykonałem videfon. Rozłączając się, wiedziałem już wszystko, co wiedzieć powinienem. Zawróciłem. Najpierw szedłem niespiesznie, mijając zabudowania stacji, potem szybciej, kiedy kluczyłem kameralnymi uliczkami trzeciego Dystryktu, i wreszcie biegłem po terenie kampusu. Ponownie zadzwoniłem do drzwi profesora VanderHavena.
– Tak? – odpowiedział mi wreszcie znużony głos profesora.
– To jeszcze raz ja. To znaczy Heim. Mogę wejść?
Drzwi otworzyły się szeroko.
– Nie wiem. Może pan?
Dziwny człowiek. Ponownie go wyminąłem i tym razem sam trafiłem do wielofunkcyjnego pokoju.
– W czym mogę panu ponownie pomóc, panie Heim? – zapytał mnie VanderHaven, siadając na kanapie, na stosie brudnych ręczników, dokładnie tam, gdzie ostatnio. Ja też, mimo wrodzonego wstrętu, usiadłem na krześle zawalonym ubraniami.
– Może mi pan powiedzieć, czemu pan to zrobił.
Profesor nie odpowiedział. Wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w ścianę.
– Wiem, że to pan – drążyłem. – Skontaktowałem się z pana lekarzem. Pan też zażywa Blubloxyl, prawda? W tabletkach po sto miligramów. Jestem pewien, że znajdziemy jakieś nagranie z kamery ulicznej, na którym widać jak odwiedza pan profesora Antilee. Dodamy dwa do dwóch. To było z pana strony nieostrożne. Nie zatarł pan po sobie śladów.
– A kto powiedział, że próbowałem?
Ta odpowiedź mnie zdziwiła.
– Policja już jest w drodze, ale że są święta, karnawał zbrodni, może im to zająć trochę czasu. Niech mi pan wszystko opowie. Współpraca z funkcjonariuszem Biura skróci panu czas odosobnienia.
Profesor uśmiechnął się i poprawił okulary. Nie wyglądał na zmartwionego czy przerażonego.
– Nie zamkniecie mnie.
– Ależ tak właśnie się stanie, panie VanderHaven. – Westchnąłem. – Będzie pan współpracował?
– Nie wiem. Może będę. Zaraz się przekonamy.
– Ee... panie VanderHaven, jestem tu, aby poznać prawdę.
Staruszek spojrzał na mnie i uśmiechnął się szerzej.
– Myślę, że tak. Myślę, że tak. Proszę za mną.
Wstał i ruszył do zasłoniętych kotarą drzwi po drugiej stronie pokoju. Położyłem dłoń na pistolecie. Nigdy z niego nie korzystałem, ale kto wie, jak zachowa się mój rozmówca. Wiek mógł mylić. Ostrożnie podążyłem za nim. Znaleźliśmy się w niewielkiej, ciemnej komórce. VanderHaven powiedział „światło” i oto nastała światłość. Pod ścianą, na stole przykrytym plandeką, stało... coś. Nie spiesząc się, profesor ściągnął płachtę.
– Oto nasze magnum opus. Nadajnik tachionowy.
– Myślałem, że wam się nie powiodło – powiedziałem sceptycznie.
– Tak właśnie powiedzieliśmy prasie. I sponsorom. I naszym kolegom po fachu, i rodzinom. To jest powód, dla którego Franz popełnił samobójstwo, a ja musiałem otruć biednego Gustava.
– Chciał pan maszynę dla siebie?
– Nie, broń Boże! Zabierałem się właśnie za jej dekonstrukcję, kiedy pan wrócił.
Wskazał na zdemontowane części obudowy, a także młotek i palnik dźwiękowy leżącego na podłodze.
– Więc czemu pan to zrobił?
– Zabiłem Gustava? – spytał z żalem w głosie VanderHaven. – Bo był silny. Bo wiem, że sam by tego nie zrobił i kiedyś by się wygadał. Opowiedział światu, co odkryliśmy.
– A co niby odkryliście? – Byłem zaintrygowany, acz odrobinę zbity z tropu.
– Może lepiej panu pokażę. Mogę?
– Proszę.
Profesor wskazał mi krzesło, sam usiadł na drugim. Przestawił jakieś pokrętła urządzenia, a potem wcisnął duży, czerwony przycisk. Maszyna obudziła się do życia.
– Co ona robi?
– Produkuje tachiony.
Kochałem te naukowe wyjaśnienia. Tłumaczyć niezrozumiałe przez niezrozumiałe przez niezrozumiałe. Może nikt się nie zorientuje, że maszyna nie działa. Albo jest bezużyteczna.
– To znaczy?
– Cząsteczki podróżujące szybciej od światła. Udało nam się „spowinowacić” je z falą dźwiękową.
Jakby na potwierdzenie jego słów, w pokoju rozległ się głośny klakson. Wydobywał się z wnętrza maszyny, byłem tego pewien, z niewielkiego głośniczka zamontowanego z tyłu.
– To był ten tachionowy sygnał?
– Tak.
No proszę. Miliony dolarów, lata badania, a oni skonstruowali klakson. To mi przypominało te wszystkie badania socjologiczne przeprowadzane w ramach antropologii współczesności. „Naukowcy odkryli, czemu atrakcyjni ludzie zdradzają częściej.” Otwiera mi pan oczy, profesorze VanderHaven, pomyślałem. Ale nie powiedziałem tego na głos.
– Wysłał go pan, włączając maszynę?
– Nie. Dopiero to zrobię. – Profesor ponownie się uśmiechnął. – Rozumie pan, panie Heim, tachiony podróżują w kierunku przeciwnym do strumienia czasu. Wskaźnik zaczyna odliczanie w momencie zarejestrowania dźwięku, teraz mamy ustawiony interwał czterdziestosekundowy. – Wskazał na wyświetlacz odliczający czas do zera. – To znaczy, że wyślę sygnał czterdzieści sekund po tym, jak go usłyszałem.
Tego się nie spodziewałem.
– Odkryliście wehikuł czasu? – rozjarzyłem się jak choinka. – To fantastyczne!
VanderHaven milczał, całkowicie zaabsorbowany zmieniającymi się na wyświetlaczu cyferkami.
– Nie – odparł w końcu. – Odkryliśmy śmierć duszy. – Mówiąc to, wcisnął prostokątny zielony przycisk. Nic się nie stało. Po kilku sekundach znów rozległ się klakson.
Najgorsze, co mogło się przytrafić, to fizyk z zacięciem metafizycznym. Z tej gliny tworzono postacie szalonych naukowców w szmirowatych horrorach.
– Nie rozumiem.
– Słyszał pan drugi klakson?
– Tak.
– Więc to znaczy, że któryś z nas wciśnie przycisk. Stawiam, że to będzie pan.
– Po co miałbym to robić?
– A skąd mam wiedzieć? Ale już pan to zrobił. Za chwilę.
– Co pan chce powiedzieć? – Poczułem się jakoś nieprzyjemnie, nieswojo.
VanderHaven wsunął okulary na czoło i przechylił się niekomfortowo blisko w moją stronę. Swoimi zmęczonymi oczami szukał moich tak długo, aż wreszcie musiałem ustąpić i odwzajemnić spojrzenie. Chwycił mnie za rękawy, tak że nie mogłem się ruszyć.
– Nie ma wolnej woli, panie Heim. Tylko skutek i przyczyna.
Zrozumiałem, co chciał mi przekazać, ale wzburzyło mnie to raczej, niż przeraziło.
– Co pan plecie! – zawołałem i gwałtownie zerwałem się z miejsca. Nigdy nie byłem specjalnie zwinny, przypominałem raczej tego słonia, który działał w branży porcelany. Uderzyłem łokciem w wiszącą półkę, na której leżały kości holonagrań. Jeden z nośników spadł na stół i trafił kantem w zielony przycisk. Wyświetlacz akurat wskazał zero. Coś ścisnęło mnie w żołądku. – Nie. To niemożliwe.
– A jednak. Jesteśmy po prostu trybami wielkiej machiny, wolna wola to iluzja.
– O, nie, to jakaś sztuczka.
Sygnał odezwał się po raz trzeci, ale tym razem był dłuższy, a po nim nastąpiła seria kolejnych, krótszych. Włosy zjeżyły mi się na karku.
– Rozumie pan teraz, czemu musieliśmy zachować to odkrycie w tajemnicy? Gdyby świat się dowiedział, to byłby koniec ludzkości.
– Pan jest obłąkany.
VanderHaven zachichotał.
– Czyżby? Sam pan powiedział, że Franz popełnił samobójstwo. Nie mógł znieść swojego losu, wiedząc, że całe jego życie już zostało napisane, a on tylko odgrywa wyznaczoną rolę. Ja też chciałem... ale musiałem czekać, musiałem się upewnić, że ani on, ani Gustav nie zdradzą tajemnicy.
I utopili w projekcie tyle milionów, żeby nikt już nigdy nie próbował iść tą drogą. To miało jakiś pokrętny sens. Ale…
– To czemu wcześniej nie zniszczył pan maszyny? Czemu mi pan o tym wszystkim powiedział?
– Nie zniszczyłem jej, bo – w oczach profesora dostrzegłem szaleństwo – bo jej nie zniszczyłem. Sygnał budził mnie w nocy, przy różnych interwałach, więc nie mogłem byłem jej zniszczyć, bo najwyraźniej tego nie zrobiłem, prawda? A pan... pan tego nie przeżyje!
Rzucił się na mnie z kuchennym nożem w ręce, nie wiem, skąd go wytrzasnął. Zaczęliśmy się siłować. Udało mi się go odepchnąć i przyprzeć do stołu. Ze zgrozą zauważyłem, że jego głowa wciskała zielony przycisk. Zdekoncentrowałem się, a profesor mi się wyrwał. Znów zaczęliśmy się szamotać, co chwilę wpadając na stół i uderzając w maszynę. Nagle opór VanderHavena zaczął słabnąć. Wreszcie profesor wypuścił nóż i usiadł na podłodze.
– Za późno – sapnął.
– Pan potrzebuje psychiatry!
– Za późno – powtórzył. – Przed pana powrotem wziąłem podwójną dawkę Blubloxylu. Naprawdę zamierzałem ją zniszczyć... Śmierć nadejdzie szybko. Musi pan mnie wyręczyć, panie Heim, musi pan zniszczyć tę przeklętą maszynę! A później skończyć ze sobą, rozumie pan? To pana obowiązek!
– Proszę pana... – zacząłem, ale zauważyłem, że w oczach profesora zgasła świadomość. Patrzyły teraz na mnie dwie lśniące kulki. Czym prędzej powiadomiłem służbę ratowniczą i policję, a potem usiadłem ciężko na krześle i zacząłem wpatrywać się w maszynę.
Z zamyślenia wyrwał mnie klakson. Dźwięk nie urwał się po chwili, ale trwał nadal. Cyfry zaczęły swoje nieubłagane odliczanie... a ja zacząłem się pocić. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Czułem jakiś nieokreślony strach. Mój oddech przyspieszył. Wyświetlacz pokazał „dwadzieścia”. Rozbieganym wzrokiem zacząłem się rozglądać po pokoju. Mrugałem jak stroboskop, zupełnie straciłem poczucie czasu. Powoli odsunąłem się od stołu. Dzieliło mnie od niego dobre trzy metry, a licznik dochodził już do dziesiątki, kiedy dźwięk się urwał. Odetchnąłem. Nagle gdzieś nade mną rozległ się łoskot. To ta półka. Kiedy wcześniej w nią uderzyłem, wywróciłem jakąś figurkę, która oparła się na drugiej. Przez cały czas mojej dalszej rozmowy z profesorem, a potem szamotaniny, na spółkę z grawitacją niestrudzenie pracowała, żeby wywrócić sąsiada. Teraz jej się udało. Drugi posążek runął na stos kości holonagrań. Jedna kość wyślizgnęła się spod sterty i poszybowała w dół. Wylądowała na zielonym przycisku dokładnie w momencie, w którym licznik wskazał zero.
Mogłem wstać i szybko strącić nośnik, ale tego nie zrobiłem. Byłem zbyt zdruzgotany tym strasznym odkryciem. Mijały sekundy. Wreszcie oprzytomniałem i odciążyłem przycisk. Mogło to trwać, ile? Dwadzieścia pięć, trzydzieści sekund? O Boże. To prawda. Obrzuciłem maszynę pełnym odrazy spojrzeniem.
*
Zniszczyłem ją, tak jak sobie życzył profesor. Jeśli były jakieś notatki, jakieś pliki ze specyfikacjami, to VanderHaven pozbył się ich już wcześniej. Pojawiła się policja, a ja po złożeniu zeznań wróciłem do swojej kawalerki. Wstawiłem pizzę-instant do ponownego odgrzania, do holowyświetlacza włożyłem nośnik z Wyuzdanymi Kelnerkami IV, przyniosłem sobie mały ręczniczek i rozsiadłem się wygodnie w fotelu.
Ciszę zmącił sygnał odgrzewacza, informujący mnie, że mój smakowity świąteczny posiłek jest już gotowy. Spojrzałem na biurko, gdzie położyłem pistolet. Zastrzelić się?
Czy może już to zrobiłem?

niedziela, 30 stycznia 2011

Recenzja. Lewiatan (wydanie angielskie)

Nie ukrywam, że jestem fanem steampunku, czasem przejawiam nawet swego rodzaju snobistyczną dumę, że lubiłem go już wtedy, kiedy jeszcze nie był „cool.” Z zainteresowaniem śledzę historię gatunku i muszę przyznać, że w tym krótkim czasie od publikacji „Maszyny różnicowej” wiele się zmieniło – przede wszystkim, lektury stały się bardziej przystępne, skierowane do szerszej publiczności. Koronnym dowodem może być Lewiatan Scotta Westerfelda, książka specjalnie przeznaczona dla młodszego czytelnika.

W Polsce Lewiatan będzie miał premierę w tym roku (ukaże się nakładem wydawnictwa Rebis), ale ja pozwoliłem sobie przeczytać go w oryginale, co zresztą nie było trudne, bo został napisany bardzo prostym (ale nie prostackim) językiem. W stylu wyraźnie widać młodzieżowy charakter książki. Wszystko jest jasno opisane, zdania nie są zbytnio złożone, wątki są liniowe i nierozbudowane. W zasadzie książka jak mało która nadaje się do nauki angielskiego.

To, co tracimy w warstwie językowej, Westerfeld nadrabia pomysłem. Autorzy rzadko sięgają do czasów I wojny światowej po inspirację, dlatego mimo znanego schematu fabularnego, Lewiatan wydał mi się interesujący. Świetnie wypada też kontrast pomiędzy zmechanizowanymi siłami Państw Centralnych (pomyślcie o maszynach kroczących z silnikami diesla) a Ententą, która wykorzystuje do walki (i produkcji, i wszystkiego innego) jedynie istoty żywe. Kolejne wynalazki i stwory są sprytnie pomyślane i działają na wyobraźnię – a jeśli nie, to na pewno uczynią to liczne, doskonałe ilustracje.

O samej fabule nie mogę powiedzieć za wiele, bo jak wspomniałem wcześniej jest schematyczna, a książka należy do krótkich, zanim na dobre wgryzłem się w świat przedstawiony, już się skończyła. Główni bohaterowie też odzwierciedlają pewne archetypy, ale Westerfeld świetnie radzi sobie z nakreśleniem ich charakterów. Szczególnie przypadła mi do gustu kreacja postaci kobiecych, zarówno rezolutna, odważna, obeznana z maszynami Deryn, jak i inteligentna i może odrobinę wyrachowana dr Barlow to silne kreacje przełamujące stereotypy. Normalnie bym o tym nie wspominał, ale że książka jest skierowana do młodszego czytelnika, to ten fakt bardzo cieszy. Lewiatan tworzy rzeczywistość wyemancypowaną, bez wyraźnie przypisanych ról ze względu na płeć – co było nagminne w książkach młodzieżowych, które sam kiedyś czytałem.

I to w sumie wszystko, co mogę o Lewiatanie powiedzieć. Książkę czyta się dobrze i szybko, można ją spokojnie skończyć w jeden niezbyt intensywny wieczór. Nie ma tu żadnego drugiego dna, żadnego przesłania (być może poza oczywistym) ani rozbudowanych wątków pobocznych. Jest fascynujący świat, poczucie przygody, dobra zabawa. Nie wiem, ile frajdy znajdą w niej starsi czytelnicy (to chyba zależy od tego, ile wciąż mamy w sobie z dziecka), ale dla młodszych będzie to strzał w dziesiątkę.

środa, 19 stycznia 2011

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 15


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj. Obecnie omawiamy Noc noży Iana Camerona Esslemonta.

Na początku rozdziału drugiego poznajemy nową postać, rybaka Tobena. To jeden z tych tajemniczych nieznajomych o wielkiej mocy, których populacja w Malazańskiej Księdze Poległych jest zaskakująco wysoka. Rybak opuszcza zatroskaną żonę i wychodzi w noc, czując, że „równowaga została zachwiana.” Jego łódź jest skuta lodem, ale pod dotykiem mężczyzny mróz natychmiast ustępuje. Chwilę później rybak jest już na sztormowym morzu, ale nawałnica zdaje się omijać jego łódź. Rybak zwraca się ku północy i zaczyna śpiewać.

W innej części wyspy Malaz Kiska gubi ślad maga (czuje w tym udział Grot), ale udaje jej się podążyć za imperialnym oficjelem. Klucząc po mieście, zastanawia się nad opowieściami o Księżycu Cienia. Szybko wyśmiewa je w duchu, uznając za zabobony. Trop Malazańczyka prowadzi ją na próg zapuszczonej posiadłości E’Karialów. Kiska wspina się na mur okalający ogród i spostrzega dwóch ludzi – czarnoskórego o ogolonej głowie i długim kucyku (to mężczyzna, którego śledziła) i drugiego, „starego i bladego jak duch.” Mężczyźni chwilę rozmawiają, potem oficjel się oddala. Kiska zbiera się, żeby opuścić posiadłość, ale wtedy pojawia się tamten mag z portu. Gdy i on znika (znów za sprawą Grot), pozostawia na ziemi ciało staruszka, który prowadził wcześniejszą rozmowę. Zaciekawiona, Kiska podchodzi bliżej, zaczyna przeszukiwać denata… który właśnie wtedy chwyta ją za rękę.

W tym momencie warto odnotować dwie ciekawostki: po drodze do posiadłości E’Karialów Kiska mija posąg nachta – stworzenia z gatunku, który niegdyś zamieszkiwał wyspę. Te istoty przyjdzie nam poznać w późniejszych książkach z serii. Drugie spostrzeżenie to fragment, w którym dziewczyna słyszy odległe ujadanie psa… zwiastujące nadejście Ogarów.

W poprzednim rozdziale Hart wypytywał barmana, Kojca, o weterankę Corinn, teraz ta sama kobieta przywołuje go do swego pokoju. Jest Podpalaczką Mostów i rozpoznała w Harcie druha Dassema Ultora. Zapewnia go, że mu pomóc, ale zanim zdoła powiedzieć coś więcej, pojawia się jej towarzysz, sierżant Popiół. Nowoprzybyły aresztuje Harta i sadza go z resztą więźniów – Kojcem, przygłupim osiłkiem Trenechem i staruchem Faro Balkatem - w sali wspólnej. Drużyna zbirów Popioła wygląda jakby na coś czekała. Hart znów rozpamiętuje Y’Ghatan i zdradę, jakiej ofiarą padł Dassem Ultor. Nocną ciszę rozdziera skowyt psa. Faro Balkat wyrokuje: „wzeszedł Księżyc Cienia.”

Kiska przenosi się wraz z truposzem w jakieś inne miejsce, kanion. Zmarły tłumaczy, że nazywa się Oleg, i że znaleźli się w Królestwie Cienia, które w tę akurat noc nakłada się na świat rzeczywisty. Oleg okazuje się naszym zagadkowym informatorem na dziś: zwierza się, że nauczył dawnego Cesarza, Kellanveda, tego i owego o Grotach – a ten odpłacił mu śmiercią. Teraz krążą plotki, że Cesarz wraz ze swoim towarzyszem, Tancerzem, powracają, i chociaż Oleg uważa, że ich celem jest zawładnąć Królestwem Cienia, Cesarzowa Laseen jest pewna, że dawny władca spróbuje odebrać jej tron. Oleg częstuje Kiskę jeszcze kilkoma tajemniczymi frazesami – zwiastując zakończenie książki. Wreszcie czas dziewczyny w tej dziwnej krainie dobiega końca, znów jest w ogrodzie posiadłości E’Karialów. Znów pojawia się zamaskowany zabójca-mag, tym razem z morderczymi zamiarami. Kiska widziała zbyt dużo. Zabójca próbuje ją udusić, ale widmo Olega odpiera go czarami. Roztrzęsiona, Kiska decyduje się odwiedzić Agaylę. Wtedy rozlega się wycie (W Nocy noży jest prawdopodobnie więcej wycia, niż w Mycie Ogarów; na szczęście mniej zgrzytania zębów).

Popiół opuszcza gospodę z częścią swoich ludzi. Sytuacja jest napięta, lada chwila dojdzie do bójki, Faro Balkat zaczyna mamrotać jakieś niezrozumiałe słowa. Przeraźliwe wycie (a nie mówiłem…) zmusza pozostawionych strażników do zbicia się w kupę. Jeden z nich grozi staruszkowi, co wyzwala w Trenechu nagłą gwałtowność. Osiłek po prostu zabija strażników. Faro Balkat radzi Hartowi odejść, bowiem czuje, że niedługo nadejdzie „Cień – i inni.”

Rozdział trzeci otwiera scena zmagań Rybaka z Jeźdźcami Sztormu i lodowcem. Rybak zdaje się wygrywać, ale ma przeciwko sobie przytłaczająco liczne siły.

W drodze do domy Agayli Kiska znów trafia do Królestwa Cienia. Spotyka Chodzącego po Krawędzi, „wędrującego po granicach Kurald Emurlahn.” Ten zmarły wydaje się być do niej nastawiony całkiem przyjaźnie, zamierza odesłać ją z powrotem do normalnego świata. Kiska zwierza mu się z rozmowy z Olegiem, a Chodzący bagatelizuje przypuszczenia tamtego, twierdząc, że wielu próbowało zawładnąć Królestwem, ale nikomu się to na dłuższą metę nie udało (w tym jemu). Znów rozlega się wycie (…) Ogarów. Chodzący dochodzi do wniosku, że podchwyciły trop Kiski, dlatego odsyła ją do wieży Obo w Malazie, gdzie powinna być bezpieczna. Obo nie należy do najgościnniejszych gospodarzy i wyrzuca ją z hukiem na ulicę. Kiska orientuje się, że znajduje się w pobliżu Domu Umarłych. Przeskakuje niski murek i pędzi do domu Agayli.

Warto wspomnieć o fragmencie rozmowy Kiski i Chodzącego po Krawędzi odnoszącym się do kwestii „pogrzebania” (mówił o tym również Oleg). Chodzący nazywa pogrzebanie ceną porażki. Wytrawny czytelnik przypomni sobie Azath z Ogrodów Księżyca, a może pomyśli również o Domu Umarłych…

W każdym razie Kiska dobiera do domu Agayli i zdaje starszej kobiecie relację z zajść tej nocy. Agayla, „nie będąc tym, kim się wydaje”, wie zaskakująco dużo o Kellanvedzie, Tancerzu i Dassemie Ultorze (i o jego śmierci w Y’ghatanie, w którą zamieszane były Szpony). Właściwie Agayla znała Olega i wie o badaniach, jakie prowadził dawny Cesarz. Wyjaśnia, że zamaskowany zabójca, którego spotkała Kiska nie był Szponem, a członkiem Kultu Cienia, grupki wiernych oddanych idei przepowiedzianego powrotu Kellanveda. Wreszcie, zaniepokojona zamarzającą w misce gorącą wodą, Agayla wyznacza dziewczynie misję – ma odnaleźć tego, którego śledziła, i przekazać mu list, a potem jeszcze się go słuchać.

Bardzo to wszystko dziwne i zagadkowe, a bezbrzeżna szczerość wszystkich, którzy stają na drodze Kiski, poważnie podminowuje moje zawieszenie niewiary. Mam takie paskudne przeczucie, że Esslemont nie bardzo wiedział, jak przekazać pewne informacje czytelnikowi i wybrał niemal omnipotentnych informatorów, żeby dopiąć swego. I dobrze, Erikson też im nam nie szczęści. Tylko czemu oni wszyscy są tacy skorzy do rozmowy…

W każdym razie przed odejściem Kiski Agayla zamierza jej jeszcze co nieco przygotować. Tymczasem…

sobota, 8 stycznia 2011

Biały Atrament ma już rok

Biały Atrament ma już rok. Co prawda nie zdążyłem wrócić na tyle wcześnie, aby opublikować tę wiadomość wczoraj, czyli 07.01, ale kto by się tam czepiał o dwie godziny. W każdym razie Biały Atrament ma już rok, ale ja zupełnie tego nie czuję. Szybko minęło. Przez ten rok opublikowałem 83 posty, czyli średnio jeden na cztery dni. Nieźle, chociaż nijak się to ma do moich pierwotnych planów. Czytam tamten pierwszy wpis i widzę, jak zamierzenia rozminęły się z rzeczywistością. Nic to – blog przetrwał pierwszy rok, przetrwa kolejny, pozostaje sobie tylko liczyć, hm, może 1 posta na trzy dni? Może większej regularności?Co do zawartości, to pewnie się nie zmieni. Wciąż będą recenzje (najbliższe to Modyfikowany węgiel, Lewiatan i Nocni wędrowcy), wciąż będę gonił wielkie czytanie malazańskiej księgi poległych i wciąż będę publikował bezwstydne wieści o moich literackich podbojach. Może będzie coś jeszcze. Ale w tym roku bez szumnych zapowiedzi, poprowadzimy go na czuja.


poniedziałek, 3 stycznia 2011

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 14


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Może powinienem zmienić ten otwierający akapit, bo dziś i przez najbliższe tygodnie będę pisał o Nocy noży Iana C. Esslemonta, ale prawdę mówiąc ten ostatni jeszcze nie przekonał mnie do swojej twórczości; dla mnie to wciąż saga Eriksona. Może zmienię zdanie po lekturze Stonewieldera, kto wie. Ale na razie…

Noc noży. Noc noży to najbardziej wyróżniająca się książka z serii (nie liczę nowel o nekromantach), nie tylko ze względu na relatywnie małe rozmiary, ale i mikrą liczbę wątków i bohaterów, i bardzo ograniczoną przestrzeń i czas akcji (jedna wyspa, jedna noc). Osobiście umieściłbym ją dalej w kolejności czytania, ale chcę iść w zgodzie z oficjalnym re-read – tak więc, zaczynajmy.

Prolog, jak to w opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych bywa, jest dosyć mglisty, chociaż trzeba oddać to Esslemontowi, pisze zdecydowanie mniej, hm, zagadkowo, niż Erikson. Bardziej przejrzysty styl będzie dla jednych plusem, dla innych minusem, ale z pewnością czyni Nocy noży najłatwiejszą lekturą w serii.

Do wyspy Malaz zbliża się statek, Sen Rheni. Ścigają go morskie demony, znane jako Jeźdźcy Sztormu. Kapitan statku przeczuwa, że ktoś je tutaj wzywa. O samych Jeźdźcach wiemy niewiele, w tym momencie sagi praktycznie nic. O ile mnie pamięć nie myli, jakieś skrawki informacji pojawiają się znacznie później, a i to przede wszystkim w dziełach Esslemonta (w Powrocie Karmazynowej Gwardii i, z tego, co rozumiem, w Stonewielderze). Wspomina się o ich pokrewieństwie z Jaghutami, ale jak miałoby ono wyglądać, cóż, pozostaje nam wyczekiwać odpowiedzi w przyszłości.

W drugiej scenie prologu poznajemy Chodzącego po Krawędzi, starożytnego mieszkańca Groty Cienia. To jedna z postaci Esslemonta, która przeniknęła do głównej linii fabularnej i pojawia się sporadycznie w książkach Eriksona, ale wciąż wiemy o niej bardzo mało. W każdym razie Chodzący po Krawędzi spotyka Jhedela, uwięzionego w kamieniu (a przynajmniej uwięzione są jego ręce) dawnego Króla Cienia (tych królów i uzurpatorów było zdecydowanie więcej). Jhedel żąda od Chodzącego po Krawędzi uwolnienia, a kiedy pradawna istota nie zamierza spełnić prośby, przeklina ją. Chodzący po Krawędzi oddala się, martwiąc się pustym Tronem Cienia, ale przeczuwając, że w tym względzie w niedługim czasie może nastąpić zmiana.

Zatrzymajmy się na chwilę przy Jhedelu, bo jest to jeden z tych elementów układanki, który nijak nigdzie nie pasuje. Z opisu nie jest to przedstawiciel żadnej ze znanych nam ras (Łuski? Rogi?), jego ziomkowie, zwący się Que’tezani, pochodzą z odległego zakątka Groty i podobno kiedyś nią władali. Najbardziej tajemnicze w Jhedelu i jego współplemieńcach jest jednak to, że nigdy więcej o nich nie usłyszymy (jak do tej pory…). Ot, cecha Malazańskiej Księgi Poległych.

W pierwszym rozdziale poznajemy dwójkę głównych bohaterów. Tak, dobrze to przeczytaliście, w Nocy noży mamy tylko dwóch bohaterów, Harta i Kiskę. Ten pierwszy to weteran wojen w Siedmiu Miastach, obecnie strażnik w Twierdzy Mocka. Kiedy go poznajemy, obserwuje zawijający do portu statek. Rozmyśla o przybyciu nowej Pięści i plotkach, które temu towarzyszyły. Czy kampania wojenna przeciwko Korelowi zostanie wznowiona? Czy to może sam Kellanved wróci do Imperium po wielu latach? Z pewnością świadczyłaby o tym obecność Szponów, magów-zabójców…. Ten tok myśli przerywa mu porucznik Pościg. To wyzwala w Harcie kolejne wspomnienie – jak towarzyszył Dassemowi Ultorowi podczas wizyty w Pałacu Świętej w Ubarydzie (Siedem Miast) i jak Pierwszy Miecz zabił Świętą, kiedy zobaczył, że trójka Szponów ją torturuje.

Hart wraca do koszar, gdzie wysłuchuje przechwałek innego weterana, Larkina. Larkin opowiada o walkach na Genabackis, a nawet o pojedynku z jednym z Zaprzysiężonych z Karmazynowej Gwardii. Hart przypomina sobie, jak Dassem Ultor powalił każdego Zaprzysiężonego, który stanął mu na drodze – wyłączywszy Oprawcę. Hart postanawia utrzeć nosa samochwałowi , a ten w gniewie rani go lekko w rękę. Na płytki do gry w Kostki – Żołnierza, Dziewicę, Króla i Obelisk – spada odrobina krwi.

Podobają mi się te retrospekcje, bo po raz pierwszy mamy wgląd w wydarzenia, o których do tej pory czytaliśmy tylko w przelocie (w sumie cała Noc noży to w pewien sposób retrospekcja). Upadek Siedmiu Miast, przygody Dassema Ulotra, zupełnie bym się nie obraził, gdyby któryś z autorów postanowił kiedyś opisać to wszystko w odrębnej książce.

W porcie ten sam statek obserwuje młoda dziewczyna, Kiska. Dochodzi do wniosku, że na pokładzie przebywa ktoś ważny. W tym upatruje swoją nadzieję - chciałaby dołączyć do armii, ale tutejsza Pięść, Pell, już ją odrzucił. Nagle ktoś ją chwyta i pyta się, co tu robi. Kiska odpowiada zgodnie z prawdą, a Szpon – bo to właśnie Szpon ją zatrzymał - radzi jej raz jeszcze porozmawiać z Pellem, a potem znika.

Hart opuszcza Twierdzę Mocka. U bramy zatrzymuje go i przesłuchuje Szpon. Hartowi udaje się wywinąć wiarygodną bajeczką, a my dowiadujemy się, że ma na pieńku z imperialnymi zabójcami (innymi słowy, kiedyś chcieli go zabić).

Kiska wciąż przygląda się rozładunkowi statku. Wspomina rozruchy w Mysiej Dzielnicy, które wybuchły, kiedy regentka wyspy, Gburka (późniejsza Cesarzowa Laseen), wyjęła spod prawa magię (pamiętamy tę scenę z prologu Ogrodów Księżyca). W międzyczasie statek opuszcza jakiś oficjel w towarzystwie strażników. Chwilę po nim, jakby znikąd, pojawia się mag. Nieznajomy rusza za pochodem, a Kiska rusza za nim.

Hart przemierza ulice Malazu. Spotyka Rengela, byłego żołnierza piechoty morskiej i producenta żagli, który przestrzega go, by tej nocy nie wychodzi z domu – bowiem dziś wzejdzie Księżyc Cienia, a wtedy będą dziać się makabryczne rzeczy. Hart wraca do gospody „Pod Wisielcem”, gdzie od jakiegoś czasu wynajmuje pokoik. Po drodze mija Dom Umarłych, najstarszy budynek w mieście, w którym Kellanved, Tancerz, Gburka, Dassem i inni planowali niegdyś powstanie Imperium. W gospodzie jego stałe miejsce zajmuje jakiś były Podpalacz Mostów. Hart wspomina (jak mogliście zauważyć, Hart żyje przeszłością), jak opuścił służbę i rozpoczął nowe życie na podrobionych papierach.

Zapraszam do lektury następnego odcinka wielkiego czytania, który mam nadzieję, ukaże się znacznie szybciej, niż ten.