niedziela, 31 stycznia 2010

Rozkład jazdy: luty

Na szczycie mojego książkowego stosu leżą: Gromowładny Feliksa Gilmana (prezent świąteczny), Miasto Szaleńców i Świętych Jeffa VanderMeera (zakup własny; z VanderMeerem wiążę wielkie nadzieje), Imperium Czerni i Złota Adriana Tchaikovsky’ego (liczę na dobre przygodowo-wojenne fantasy) i drugi tom Powrotu Karmazynowej Gwardii Iana Camerona Esslemonta (pierwszy tom troszkę mnie rozczarował, zobaczymy jak będzie z konkluzją).


Z lektur nie-spekulatywnych czeka na mnie Smutek tropików Claude’a Levi-Straussa i Święty baldachim Petera Bergera.


Znając życie (i przede wszystkim, znając siebie) przeczytam mniej więcej połowę z tego, co sobie zamierzyłem - ale nie poddam się bez walki.


piątek, 29 stycznia 2010

Recenzja: Nacja


Wreszcie udało mi się znaleźć trochę czasu i dokończyć lekturę Nacji Terry’ego Pratchetta. Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to ewolucja, jaką przeszedł styl autora. Nie chodzi mi o warstwę językową, bo tu równie dużo ma do powiedzenia tłumacz, ale o treść. Widzieliśmy już ten proces w książkach z cyklu Świata Dysku (kto nie wierzy, niech porówna Kolor magii z Pomniejszymi bogami, a potem ze Strażą Nocną), ale nigdy nie był on tak wyraźny. Nacja była za granicą reklamowana jako ‘literatura młodzieżowa’ – z taką kategoryzacją trudno się nie zgodzić, mamy tu wszystkie wyznaczniki gatunku: młodocianych bohaterów, trochę śmieszne, trochę straszne przygody i przewodni motyw dorastania. Ale (kocham swoje ‘ale’).

No właśnie. Nacja jest poważniejsza od poprzednich książek Pratchetta. Mniej tutaj żartów i absurdalnych sytuacji, więcej subtelnego humoru – tego, który sprawia, że kąciki naszych ust drżą albo nieznacznie się wyginają, a my zdajemy sobie sprawę, że to, co przeczytaliśmy, jest śmieszne, bo jest prawdziwe. Ten rodzaj dowcipu nie jest novum dla autora Nacji. Późniejsze książki z wspomnianego już cyklu Świata Dysku, takie jak Straż Nocna czy Potworny Regiment, również zmierzały w tę stronę – ale tam mieliśmy zwariowanych bohaterów, nieprawdopodobne wydarzenia, magię i tak dalej. Tutaj pozostały śladowe ilości tych elementów, a dla mnie mogłoby ich w ogóle nie być.

Zresztą, zastanawiałem się, czemu Pratchett zdecydował się napisać opowieść z elementami fantastycznymi, kiedy miał już w rękach kawał dobrej literatury przygodowej. Dla mnie motyw alternatywnego (umówmy się, odrobinę alternatywnego) świat był całkowicie zbyteczny (książka nie zdaje testu Lema na literaturę fantastyczną) i bez niego przesłanie Nacji byłoby silniej zaakcentowane.

Co nie znaczy, że Nacja to książka słaba. Przeciwnie, jest bardzo sprawnie napisana. Historia jest prosta, ale interesująca, widać, że Pratchett zasiadł do pisania z konkretnym zamysłem (czego nie mogę powiedzieć o niektórych książkach ze Świata Dysku, gdzie czasem miałem odczucie, że wymyślał fabułę na bieżąco). Akcja książki rozwija się powoli, mniej więcej w okolicy setnej strony nabiera umiarkowanego tempa i nie zmienia go już do samego końca. Taki rozkład napięcia został wymuszony konstrukcją fabuły - składa się ona z epizodów, nie tworzy jednego ciągu zdarzeń. Trudno traktować to jako wadę, biorąc pod uwagę, że taki właśnie urok książek przygodowych (w podobny sposób została skonstruowana fabuła Robinsona Cruzoe czy większości książek o Tomku Wimowskim).

To, co może przeszkadzać potencjalnym czytelnikom, to dydaktyzm. Pratchett zasiadł do klawiatury z zamiarem przekazania prawd/swoich poglądów o świecie i to właśnie uczynił. Nie jest nachalny, raczej stawia pytania (do czego zresztą zachęca również czytelników), niż udziela odpowiedzi. Moim zdaniem świetnie mu to wyszło, ale nie każdemu takie lekkie moralizowanie musi się to podobać.

We wcześniejszym wpisie sugerowałem, że Nacja nawiązuje do koncepcji wzorów kultury. Pisałem to, będąc w połowie lektury książki, ale zakończenie tylko utwierdziło mnie w moim przekonaniu. Pratchett w spryty sposób pokazuje nam formowanie się zwyczajów, a poprzez nie kultury. Głównymi bohaterami książki jest dwójka nastolatków, ciemnoskóry Mau, chłopiec, którego wioskę (a jednocześnie cały świat) zabrała wielka fala, i Daphne, białoskóra następczyni angielskiego tronu. Każdemu z nich wpojono pewne wzory zachowań jako dane, jedyne możliwe. Pratchett buntuje się przeciwko tym społecznym refleksom, które jego zdaniem zwalniają ludzi z obowiązku samodzielnego myślenia. I tak poprzez interakcje bohaterów, pełne zabawnych nieporozumień wynikających z odmienności kultur, poznajemy świat pozbawiony wartościowania, który należy definiować na nowo.

Nie tylko kulturze (zwłaszcza uznawanej przez nas za ‘wyższą’ kulturze Zachodu) się obrywa. Pratchett, zdeklarowany ateista, nie pozostawia też suchej nitki na religii, która w jego odczucia nie daje ludziom odpowiedzi, a jednocześnie gasi zapał do zadawania pytań. Ostrożnie przechodzę obok tego tematu, bo każdy ma prawo do własnego światopoglądu, powiem tylko, że cała kwestia została potraktowana z wyczuciem, a o samej koncepcji ‘wiary w coś’ autor Nacji ma zdecydowanie lepsze zdanie.

Nacja (jak na opowieść o kataklizmie i odrodzeniu przystało) porusza też temat śmierci. W te wątki Pratchett wkłada najwięcej z siebie, co smakuje odrobinę słodko-gorzko, jeśli wie się o jego walce z Alzheimerem. Oczami Mau czytelnik poznaje znaczenie straty, a potem doświadcza uczuć towarzyszących świadomości śmierci. Ponownie, Pratchettowi udaje się przekazać treść bez zbędnego patetyzmu czy melodramatyzmu i chwała mu za to, bo dzięki temu Nacja unika literackiej pułapki i nie zamienia się w elegię.

Co mogę powiedzieć na koniec? Nacja to książka warta przeczytania. Stanowi odpowiednią mieszaninę akcji i refleksji, będą się przy niej bawić zarówno dorośli, jak i nastoletni czytelnicy. Na marginesie dodam, że kiedy autor wspomina w jednym dziele Charlesa Darwina, Carla Sagana i Richarda Dawkinsa, to czuję się tak, jakby wyciągał do mnie dłoń w tajny, masoński sposób. Dłoń, którą z przyjemnością uścisnę.

piątek, 22 stycznia 2010

Okiem laika: Wzory kultury

Jak powiedziałem, tak zrobię. Nie będzie to recenzja, bo nie czuję się na siłach stawać w szranki ze światowej sławy antropologiem (proszę, nie zmuszajcie mnie do użycia słowa „antropolożka”), ale raczej zbiór wrażeń i spostrzeżeń.
Autorem Wzorów kultury jest Ruth Benedict, jedna z największych badaczek kultury XX wieku (ale tyle powie Wam Wikipedia), książka została po raz pierwszy opublikowana w 1934 roku, ale jej przesłanie jest do dziś aktualne.
Wzory kultury to właściwie dwa dzieła w jednym. Z jednej strony, to monografia, opisująca trzy bardzo różne indiańskie plemiona - ich zwyczaje i prawa, ale przede wszystkim mentalność i moralność. Z drugiej, to praca formułująca śmiały jak na tamte czasy pogląd kulturowego relatywizmu.
Swoim dziełem Benedict chciała pokazać, że każda kultura posiada własne imperatywy i sposoby postępowania, możliwe do zrozumienia jedynie, kiedy bada się ją jako całość (postulat podobny do funkcjonalizmu Malinowskiego). Konsekwencją takiego podejścia było odrzucenie obiektywnych pojęć dobra, zła i wypełniającej przestrzeń pomiędzy nimi moralności, a także zerwanie z ocenianiem innych kultur według miary naszej własnej i jej wartości.
Powyższa teza została podparta trzema przykładami – opisem kultury Indian Pueblo, Dobu i Kwakiutlów. Nie mam zamiaru szczegółowo opisywać każdego z plemion, ale chciałbym tylko zaznaczyć, jak różne są one od tego, co prezentuje nasza cywilizacja Zachodu. Indianie Pueblo to lud spokojny, podchodzący z nieufnością do indywidualności (jeśli ktoś, na przykład, wygrywał zbyt często w wyścigach, był dyskwalifikowany), stroniący od ekscesów, miłujący umiar i rozsądek. Ich przeciwieństwem są Kwakiutlowie, którzy (jak wiele indiańskich plemion) pragnęli uwolnić się od ograniczeń rzeczywistości. Dążyli do osiągnięcia nadprzyrodzonych wizji (poprzez wymyślne tortury, jak rwanie pasów skóry czy wieszanie się na słupach, na specjalnych pasach), prowadzili szczególny rodzaj rywalizacji społecznej w postaci potlaczu (wyzbywali się swojego majątku lub niszczyli go, aby poniżyć swoich ‘przeciwników’), a wszystko, co robili, było przepełnione emocjami. Być może najciekawsze plemię to Dobu – kultura ubóstwa, głodu i złośliwości. Gdzie każdy uważany był za czarownika, knującego na szkodę swoich sąsiadów, gdzie normą była zła wola i podejrzliwość, gdzie okręgi wiosek były ze sobą w stanie permanentnej wojny i gdzie przed przybyciem białego człowieka uprawiano kanibalizm.
Wzory kultury pozwalają nabrać dystansu do otaczającego nas świata i jego zdawałoby się absolutnych wartości. Jeśli ktoś stroni od naukowych rozważań, i tak zaciekawią go fascynujące opisy życia plemion – plemion, które są tak inne i obce, że nie powstydziłby się ich żaden świat fantasy czy sf.

Wzory kultury postanowiłem przybliżyć jako pierwsze, bo świetnie wprowadzają w świat kultur, odmiennych systemów wartości i konfliktów powstających na ich styku – a o tym moim zdanie opowiada również jedna z nowszych książek Terry’ego Pratchetta, Nacja, którą zamierzam zrecenzować w przeciągu kilku najbliższych dni.



wtorek, 19 stycznia 2010

Konkurs Powergraphu na opowiadanie hard SF

Wydawnictwo Powergraph ogłosiło dziś listę opowiadań, które przeszły do drugiego etapu konkursu na opowiadanie SF - i tak, moje opowiadanie, Aure, znajduje się wśród nich. Korzystając z moich matematycznych talentów, szybko obliczyłem szansę zostania zwycięzcą – to jedyne 11,1%. Trzymać kciuki.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Double feature. Sherlock i Parnassus

W weekend zaliczyłem podwójny seans: Sherlock Holmes/Parnassus. Filmy oglądaliśmy właśnie w tej kolejności, jeden po drugim, co okazało się ciekawą lekcją poglądową.
Sherlock Holmes to film czysto rozrywkowy. Guy Ritchie porzucił powolne tempo opowieści Arthura Conana Doyle’a i wykreował postać sławnego detektywa pozornie od nowa. Piszę pozornie, bo wbrew temu, co czytałem na innych portalach, obraz głównego bohatera jest bardzo wierny materiałom źródłowym – nie jest natomiast wierny poprzednim ekranizacjom. Sherlock Holmes był wielokrotnie opisywany jako ekscentryczny bałaganiarz pozbawiony szacunku dla konwenansów, wprawny pięściarz, arogant etc. Tu wszystkie te cechy wysuwają się na plan pierwszy.
Zresztą, postacie to główna atrakcja filmu – kreacje Roberta Downeya Jr i Jude’a Law zasługują na uznanie, widać, że obaj świetnie bawili się na planie, każdy z nich potrafi przekonująco oddać charakter bohatera, w którego się wciela. Gorzej z postaciami drugoplanowymi. Mark Strong jako adwersarz Sherlocka sprawdza się na jakimś podstawowym poziomie, ale brak mu w moich oczach charyzmy, przez cały film miałem odczucie, że nie panuje on do końca nad swoimi działaniami. Postacie kobiece są równie bezwładne, spełniają przede wszystkim role fabularne, a nie są bohaterami z krwi i kości.
W filmie cieszy oko wizja wiktoriańskiego Londynu, czasem brudnego i biednego, czasem wykwintnego, wraz ze wszystkimi jego barwnymi mieszkańcami, ale brak tu czegoś, co zamieniłoby scenerię w samoistnego bohatera. Londyn w Sherlocku to tylko i aż tło dla opowiadanej w filmie historii.
Tu niestety film rozczarowuje. Fabuła jest prosta i schematyczna, brak poważnych zwrotów akcji, za to samej akcji mamy przesyt. Zirytowało mnie troszeczkę ukrywanie faktów – z lektur Agathy Christie pamiętam, że ten sam problem miał jej sztandarowy bohater, Hercules Poirot, kiedy chadzał na sztuki kryminalne do teatru – pewne informacje są przed widzem zatajane, stąd nie może on się pewnych rzeczy samodzielnie domyślić. W ten sposób pełne wyjaśnienie usłyszymy dopiero z ust Sherlocka.
Żeby nie było niedomówień: na seansie bawiłem się świetnie. Uważam, że Sherlock Holmes to kawał dobrej eskapistycznej rozrywki, ale tylko rozrywki i zdecydowanie eskapistycznej.

Od samego początku drugiego seansu wiedziałem, że trafiłem na zupełnie inny film. Było to dziwne, ale przyjemne uczucie kontrastu – jak reklama, gdzie ekran zostaje podzielony na dwie części. Parnassus nie jest filmem hollywoodzkim. Nie gwarantuje szczęśliwego zakończenia, nie sygnalizuje kto w opowieści jest kim ani jak historia się skończy. Parnassus, w przeciwieństwie do Sherlocka Holmesa, nie jest filmem ‘bezpiecznym’, nie zawaruje ostatecznego produktu i wymaga wkładu własnego.
Parnassus miał podwójnie trudne zadanie, bo konkurował nie tylko z filmem, który widziałem przed chwilą, ale i z całą twórczością jego reżysera, Terry’ego Gilliama. Z pierwszej potyczki wyszedł zwycięsko, z drugiej nie uszedł już bez szwanku. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Parnassus funkcjonuje (jak wiele z filmów Gilliama) na granicy rzeczywistości i bajki, jest odrobinę śmieszny, odrobinę straszny, a przede wszystkim przerysowany. Tę atmosferę wzmacnia postać Tony’ego, w którą wciela się aż czterech aktorów: Heath Ledger, Johnny Depp, Jude Law i Colin Farrell. Taki zabieg był konieczny w związku ze śmiercią w trakcie produkcji pierwotnego odtwórcy roli, Heatha Ledgera. Zazwyczaj takie wydarzenia mają katastrofalny wpływ na film, ale Gilliamowi udała się ta sztuczka, historia nie rozchodzi się w szwach, jest koherentna, nie zdając sobie sprawy z okoliczności, z pewnością założyłbym, że taka koncepcja postaci była od początku zamierzona.
Wszelki zamiar jest zresztą odczuwalny – Gilliam nie nakręcił filmu rozrywkowego, o niczym, przyświecał mu jakiś cel, chciał się z widzem podzielić swoimi przemyśleniami o roli opowieści i wyobraźni w życiu człowieka, o świecie XXI wieku i wielu innych sprawach. Wyszło mu to… średnio. Tak jak pisałem na wstępie, to nie jest najlepszy film Gilliama, plasuje się mniej więcej gdzieś po środku stawki, ale jest na pewno lepszy od dwóch poprzednich obrazów autora (Bracia Grimm, Tideland). Akcja czasem niemiłosiernie zwalnia, fabuła dość długo szuka swojej drogi, a fantastyczne wizje krain imaginacji są - no cóż – nie tak fantastyczne, jakbym sobie tego życzył.

Gdybym miał wybrać, który z powyższych filmów zobaczyć jeszcze raz, byłbym w kropce. Chyba zależałoby to od humoru. Jeśli chciałbym się odprężyć, poszedłbym na Sherlocka, a jeśli szukałbym stymulacji – na Parnassusa.

wtorek, 12 stycznia 2010

Fascinating.


Nowinki ze świata nauki absorubują mnie prawie tak bardzo, jak tego pana po lewej. Niemal każdego dnia dokonujemy nowego odkrycia - jedne są mniej znaczące, inne kolosalne - ale wszystkie niesamowite. Co powiecie na to:
Neandertalczycy nosili ozdoby. Z początku może nie wydawać się to spektakularnym odkryciem. I co po ozdobach, można by zapytać. Otóż wiele. To kolejny sygnał, że neandertalska kultura była bardziej rozwinięta, niż przypuszczaliśmy. Nauka spekuluje, że nasze dwa gatunki mogły przez pewien czas koegzystować. Ich już nie ma. Czy to świadczy, że koniecznie musieliśmy być bardziej ‘cywilizowani’?
Ze wszystkich hominidów, człowiek nie był najmądrzejszym. No cóż. Tego rodzaju odkrycia wskazują przede wszystkim, że czysta inteligencja mogła nie wystarczać. Czy pojawili się na Ziemi zbyt wcześnie, aby mieć szansę na przetrwanie?
Prehistoryczni żeglarze. Na Krecie odkryto topory sprzed ponad 130 000 lat. Przypominają narzędzia, którymi 800 000 lat temu posługiwał się Homo erectus. Naukowcy podejrzewają, że przy ich pomocy protoludzie skonstruowali łodzie, którymi przebyli morze Śródziemne. Z Afryki. Najwyraźniej najstarsze ludzkie osiedle na Krecie nie liczy 9 000 lat, a o 121 000 więcej.
Te wszystkie odkrycia skłaniają mnie do pewnej refleksji. Jako gatunek, szczycimy się, że osiągnęliśmy tak wiele, ale wygląda na to, że nie jesteśmy tak oryginalni, pomysłowi i przedsiębiorczy jak zakładaliśmy. Po prostu wiedza o osiągnięciach hominidów przepadła wraz z nimi. Jak wiele z kultury i osiągnięć człowieka XXI wieku będzie znanych za 130 000 lat?

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Recenzja: Malowany Człowiek (oba 'tomy')


Zapowiadałem recenzje, a do tej pory nic nie naskrobałem. Prawdę mówiąc, kilka ostatnich dni upłynęło mi na lekturze książek naukowych, a tych, z racji braku kompetencji, recenzować nie będę. Może opiszę je w kilku krótkich artykułach, ale to się jeszcze zobaczy. Dziś mam do zaoferowania co innego – recenzję Malowanego Człowieka. Książka jest już jakiś czas na naszym rynku, ale myślę, że recenzja może nadal kogoś zainteresować.
Malowany Człowiek to debiut książkowy Petera V. Bretta. Pierwotnie wydano go w UK w 2008, a u nas, nakładem Fabryki Słów, na przełomie 2008-2009 roku. Jest to pierwszy tom zapowiadanej trylogii. Polskie wydanie jest o tyle specyficzne, że zostało podzielone na dwie części. Jest to podział całkowicie sztuczny i arbitralny, akcja urywa się bez satysfakcjonującego zakończenia, dlatego tym, którzy sięgną po książkę, radzę czytać oba ‘pseudotomy’ tuż po sobie.
Prosto z mostu: Brett nie stara się rewolucjonizować gatunku. Malowany Człowiek to klasyczne fantasy w średniowiecznym sztafażu. Ludzie gnieżdżą się w niewielkich wioskach i kilku większych miastach, bojąc się po zmroku wyściubiać nosa zza progów domów czy miejskich murów – bo wtedy właśnie nadchodzą demony (zwane tu otchłańcami). Tylko magiczne osłony, znaki pochodzące z zamierzchłych czasów, stoją im na przeszkodzie całkowitej eliminacji ludzkiej rasy.
Świat u Bretta jest tylko delikatnie zarysowany, stanowi raczej szkic tła niż pełnoprawną scenerię. Wiele scen rozgrywa się niejako w próżni, czytelnik musi ją sobie wypełnić odpowiednim opisem średniowiecznego rekwizytu lub lokalizacji. Autor serwuje nam tylko niezbędne minimum ekspozycji i niestety w konsekwencji ją zaniedbuje. Ten niedobór rekompensuje dialogami, w których zdecydowanie się lubuje. Taka konstrukcja – przypominająca raczej scenariusz filmowy albo sztukę teatralną - dla jednych będzie wadą, dla innych zaletą. Ja miałem mieszane uczucia – książkę czytało mi się szybko (a może to zasługa gigantycznej czcionki?), ale częstokroć miałem poczucie „niedosytu sensorycznego”. Ostatecznie warto mieć na uwadze, że Malowany Człowiek to książkowy debiut Bretta, który zdaje się nadal poszukiwać własnego głosu.
Daje się to zresztą odczuć także w konstrukcji fabuły - jak zaznaczyłem na wstępie, historia przedstawiona w Malowanym Człowieku nie należy do oryginalnych. Czytelnik, który zapoznał się wcześniej z jakimiś przedstawicielami gatunku i kojarzy jego charakterystyczne motywy, od razu poczuje się jak u siebie w domu. Brett podąża przetartymi szlakami, odwołuje się do istniejących stereotypów, ale robi to zaskakująco fachowo i świadomie, jego bohaterów, chociaż sztampowych, da się lubić.
Na szczęście to nie fabuła jest opoką Malowanego Człowieka - to klimat stanowi o jego sile. Książka jest dość brutalna, jak na ponury świat przystało, a postacie (zwłaszcza drugoplanowe) bardzo ludzkie, równie często padające pod naporem demonów, co przywar duszy. Brett w przekonujący sposób pokazuje, co dzieje się z ludźmi pod wpływem ustawicznego strachu i kim w efekcie się stają. Jednocześnie daje do zrozumienia skąd bierze się siła i odwaga. Nie wiem, czy było to zamierzeniem autora, ale otchłańce, oprócz fabularnej, pełnią w książce funkcję alegoryczną – stanowią personifikację wspomnianego wyżej strachu, a triumf w starciu z nimi musi się rozpocząć w sercu walczącego.
Z uwagi na wiek występujących w Malowanym Człowieku postaci, zawarta tutaj historia jest opowieścią o dorastaniu. Śledzimy losy bohaterów przez wiele lat, poznajemy ich jako dzieci, a żegnamy jako dorosłych. Jesteśmy świadkami zachodzących w nich zmian i tego co dzieje się z nimi, kiedy staną w obliczu wszechobecnego strachu. Ta sztuka nie do końca się Brettowi udała. Młodociani bohaterowie zachowują się zbyt dojrzale, są zbyt zaradni, a to w konsekwencji umniejsza znaczenie ich przemiany, ja w każdym razie wielokrotnie marszczyłem brwi, czytając o ich błyskotliwych wyczynach.
Podsumowując, Malowany Człowiek nie jest największym hitem fantasy ostatnich lat (jak głosiły niektóre reklamy), nie jest też nowatorskim dziełem stawiającym kroki w nieznanym kierunku. Jest natomiast świetnym czytadłem, które dzięki dużej ilości dialogów pożera się w błyskawicznym tempie. Ponury świat, chociaż mało oryginalny, wciąga czytelnika. Książka w sam raz do poczytania w tramwaju lub w deszczowe dni.

sobota, 9 stycznia 2010

Fantasy? Science fiction?

Oto co mi chodzi po głowie: przegródki. Coraz częściej spotykam się z książką, której nie potrafię zakwalifikować. Łamie konwencje i niczym się nie przejmuje. Nic nie szkodzi, tym lepiej dla mnie i dla autora, gratulacje, że wymyślił coś na tyle oryginalnego (lub po prostu dziwnego), co wymyka się kategoryzacji. Brawo. Gorzej, kiedy mam komuś książkę opisać. Fundacja Asimova? Science fiction, naturalnie. Kafka nad morzem, Murakamiego. Realizm magiczny? Powiedzmy. Blizna Chiny Mieville’a. Kusi mnie, żeby powiedzieć „new wierd”, to instynktowna, wyuczona odpowiedź. Tyle, że trudno tu o spójną definicję (VanderMeer próbował, ale ta próba wydaje się coraz mniej udana, kolejne publikacje zdają się przesuwać wytyczone granice) – może więc jakoś ogólnie. Ogólnie, czyli „fantastyka”. W zasadzie wszystkie trzy przywołane wyżej książki to fantastyka. No i fajnie. Ale (o, tak). Mam z „fantastyką” kilka problemów.
Po pierwsze, nazwa implikuje (przynajmniej dla mnie) ukryte w niej niezgłębione pokłady czegoś fantastycznego, Nieprawdopodobnego – a co z książkami, które mają go tylko tyci tyci krztynkę albo nie mają go wcale? Ileż Nieprawdopodobnego w Roku 1984 Orwella? W Pachnidle Süskinda? Wahadle Foucaulta Eco?
Po drugie, od samego początku pojawienia się terminu „fantastyka”, ciąży na nim swoiste społeczne piętno, jakby opowiadane w jej ramach historie nie były ‘na poważnie’ i nie miały nic do przekazania, jakby były kulawymi i odrobinę gapowatymi młodszymi braćmi Prawdziwej Literatury. Czy Dziady Mickiewicza to fantastyka? No jasne, że tak. Hamlet? Jak nic. Odyseja? Mity? Bajki?
Wreszcie, fantastyka to nie tylko książki, to filmy, seriale, komiksy, anime, gry fabularne, gry wideo, dużo by wymieniać. Fantastyka jako kategoria uniwersalna jawi mi się zarazem zbyt szeroką i zbyt wąską, i, co chyba najgorsze, odrobinę mylącą. Czy proponuję jakąś alternatywę? Tak, chociaż bardzo ostrożnie. Termin, za którym optuję, nie jest zresztą rewolucyjny. Na Zachodzie korzystają z niego z powodzeniem już od lat 60tych, a i u nas pojawiał się nieśmiało w prasie i okołoliterackich publikacjach. Mam oczywiście na myśli literaturę spekulatywną. Ładnie, co? I bardzo trafnie, bo czymże są te książki, jak nie odpowiedzią na pytanie: co by było, gdyby?
Na tym blogu będę się posługiwał właśnie tym terminem. Jeśli macie jakieś uwagi albo może zupełnie się ze mną nie zgadzacie, dajcie mi znać.

czwartek, 7 stycznia 2010

Et tu... Pompeius Magnus? Czyli o zaskakujących zakończeniach

Na swoim blogu Maciej Guzek, autor m.in. Trzeciego Świata, porusza ciekawy temat. Czy historia musi mieć koniecznie zaskakujące zakończenie? Moim zdaniem nie, o ile ma coś ciekawego do opowiedzenia.

A Wy co o tym sądzicie (wiem, że zadając takie pytanie kilka godzin po założeniu bloga piszę do dzikiej głuszy)?

O czym i dlaczego

Jestem dyletantem. Interesuję się wieloma rzeczami i jest to jeszcze do zniesienia, ale w ostatnim czasie poczułem nieznośne swędzenie w dłoniach i popełniłem jakiś tekst. Lekarz powiedział mi, że to nieuleczalny przypadek Dzielenia Się. W ramach terapii założyłem ten blog.

Na stronach Białego Atramentu mam zamiar zamieszczać, no cóż, swoje przemyślenia, spostrzeżenia, zapowiedzi wydawnicze, może jakieś ciekawostki naukowe (kto nie lubi ciekawostek naukowych?), wieści ze świata sff, mówiłem już o przemyśleniach?, może jakieś miniaturki (literackie, nie: małe porcelanowe figurki), książki godne polecenia, linki godne polecenia i, głęboki oddech, recenzje książek wchodzących w skład szeroko pojętej literatury spekulatywnej (a czasem może i spoza niej). Uff. Przede wszystkim chciałbym prowokować dyskusję – gadanie do siebie ma swoje walory (lubię, kiedy rozmówca się ze mną zgadza), ale jeden punkt widzenia to trochę za mało.

Acha. Być może z czasem pojawią się tu innego rodzaju teksty, bo kto wie, co mi kiedyś przyjdzie do głowy.

Co się tyczy recenzji (wszystko ma być jasne od początku do końca i z powrotem):
1. Nie będzie ocen numerycznych. Nie oceniam osiągów samochodu, nie wiem jaka jest różnica między 7,5, a 8/10 i przede wszystkim nie będę prowadził w głowie porównawczej bazy danych.
2. Będę oceniał książki, które wpadną mi w ręce (postaram się, żeby były to nowości, ale nic nie obiecuję). Być może trafię na jakąś starą perełkę i zapałam nieodpartą potrzebą podzielenia się nią ze światem.
3. Będę oceniał przede wszystkim książki zagraniczne.
4. Będę oceniał przede wszystkim książki, które sam zakupię, lub ktoś mi je pożyczy.
5. Nie będę oceniał książek wybitnie złych – bo książki wybitnie złe odkładam po 100 stronach i nigdy do nich nie wracam. Oczywiście, hipotetycznie, mógłbym podzielić się moimi wrażeniami z tych 100 stron, ale z tyłu głowy zawsze czaiłoby się zwątpienie – a jeśli na stronie 101…

Myślę, że to tyle tytułem wstępu.

Hej

Jak to zwykle na początku bywa, nic tu nie ma (odpowiednią paremię musicie wybrać sobie sami, np. nie od razu Rzym zbudowano). Istnieje wysoka szansa na poprawę.