W weekend zaliczyłem podwójny seans: Sherlock Holmes/Parnassus. Filmy oglądaliśmy właśnie w tej kolejności, jeden po drugim, co okazało się ciekawą lekcją poglądową.
Sherlock Holmes to film czysto rozrywkowy. Guy Ritchie porzucił powolne tempo opowieści Arthura Conana Doyle’a i wykreował postać sławnego detektywa pozornie od nowa. Piszę pozornie, bo wbrew temu, co czytałem na innych portalach, obraz głównego bohatera jest bardzo wierny materiałom źródłowym – nie jest natomiast wierny poprzednim ekranizacjom. Sherlock Holmes był wielokrotnie opisywany jako ekscentryczny bałaganiarz pozbawiony szacunku dla konwenansów, wprawny pięściarz, arogant etc. Tu wszystkie te cechy wysuwają się na plan pierwszy.
Zresztą, postacie to główna atrakcja filmu – kreacje Roberta Downeya Jr i Jude’a Law zasługują na uznanie, widać, że obaj świetnie bawili się na planie, każdy z nich potrafi przekonująco oddać charakter bohatera, w którego się wciela. Gorzej z postaciami drugoplanowymi. Mark Strong jako adwersarz Sherlocka sprawdza się na jakimś podstawowym poziomie, ale brak mu w moich oczach charyzmy, przez cały film miałem odczucie, że nie panuje on do końca nad swoimi działaniami. Postacie kobiece są równie bezwładne, spełniają przede wszystkim role fabularne, a nie są bohaterami z krwi i kości.
W filmie cieszy oko wizja wiktoriańskiego Londynu, czasem brudnego i biednego, czasem wykwintnego, wraz ze wszystkimi jego barwnymi mieszkańcami, ale brak tu czegoś, co zamieniłoby scenerię w samoistnego bohatera. Londyn w Sherlocku to tylko i aż tło dla opowiadanej w filmie historii.
Tu niestety film rozczarowuje. Fabuła jest prosta i schematyczna, brak poważnych zwrotów akcji, za to samej akcji mamy przesyt. Zirytowało mnie troszeczkę ukrywanie faktów – z lektur Agathy Christie pamiętam, że ten sam problem miał jej sztandarowy bohater, Hercules Poirot, kiedy chadzał na sztuki kryminalne do teatru – pewne informacje są przed widzem zatajane, stąd nie może on się pewnych rzeczy samodzielnie domyślić. W ten sposób pełne wyjaśnienie usłyszymy dopiero z ust Sherlocka.
Żeby nie było niedomówień: na seansie bawiłem się świetnie. Uważam, że Sherlock Holmes to kawał dobrej eskapistycznej rozrywki, ale tylko rozrywki i zdecydowanie eskapistycznej.
Od samego początku drugiego seansu wiedziałem, że trafiłem na zupełnie inny film. Było to dziwne, ale przyjemne uczucie kontrastu – jak reklama, gdzie ekran zostaje podzielony na dwie części. Parnassus nie jest filmem hollywoodzkim. Nie gwarantuje szczęśliwego zakończenia, nie sygnalizuje kto w opowieści jest kim ani jak historia się skończy. Parnassus, w przeciwieństwie do Sherlocka Holmesa, nie jest filmem ‘bezpiecznym’, nie zawaruje ostatecznego produktu i wymaga wkładu własnego.
Parnassus miał podwójnie trudne zadanie, bo konkurował nie tylko z filmem, który widziałem przed chwilą, ale i z całą twórczością jego reżysera, Terry’ego Gilliama. Z pierwszej potyczki wyszedł zwycięsko, z drugiej nie uszedł już bez szwanku. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Parnassus funkcjonuje (jak wiele z filmów Gilliama) na granicy rzeczywistości i bajki, jest odrobinę śmieszny, odrobinę straszny, a przede wszystkim przerysowany. Tę atmosferę wzmacnia postać Tony’ego, w którą wciela się aż czterech aktorów: Heath Ledger, Johnny Depp, Jude Law i Colin Farrell. Taki zabieg był konieczny w związku ze śmiercią w trakcie produkcji pierwotnego odtwórcy roli, Heatha Ledgera. Zazwyczaj takie wydarzenia mają katastrofalny wpływ na film, ale Gilliamowi udała się ta sztuczka, historia nie rozchodzi się w szwach, jest koherentna, nie zdając sobie sprawy z okoliczności, z pewnością założyłbym, że taka koncepcja postaci była od początku zamierzona.
Wszelki zamiar jest zresztą odczuwalny – Gilliam nie nakręcił filmu rozrywkowego, o niczym, przyświecał mu jakiś cel, chciał się z widzem podzielić swoimi przemyśleniami o roli opowieści i wyobraźni w życiu człowieka, o świecie XXI wieku i wielu innych sprawach. Wyszło mu to… średnio. Tak jak pisałem na wstępie, to nie jest najlepszy film Gilliama, plasuje się mniej więcej gdzieś po środku stawki, ale jest na pewno lepszy od dwóch poprzednich obrazów autora (Bracia Grimm, Tideland). Akcja czasem niemiłosiernie zwalnia, fabuła dość długo szuka swojej drogi, a fantastyczne wizje krain imaginacji są - no cóż – nie tak fantastyczne, jakbym sobie tego życzył.
Gdybym miał wybrać, który z powyższych filmów zobaczyć jeszcze raz, byłbym w kropce. Chyba zależałoby to od humoru. Jeśli chciałbym się odprężyć, poszedłbym na Sherlocka, a jeśli szukałbym stymulacji – na Parnassusa.
Sherlock Holmes to film czysto rozrywkowy. Guy Ritchie porzucił powolne tempo opowieści Arthura Conana Doyle’a i wykreował postać sławnego detektywa pozornie od nowa. Piszę pozornie, bo wbrew temu, co czytałem na innych portalach, obraz głównego bohatera jest bardzo wierny materiałom źródłowym – nie jest natomiast wierny poprzednim ekranizacjom. Sherlock Holmes był wielokrotnie opisywany jako ekscentryczny bałaganiarz pozbawiony szacunku dla konwenansów, wprawny pięściarz, arogant etc. Tu wszystkie te cechy wysuwają się na plan pierwszy.
Zresztą, postacie to główna atrakcja filmu – kreacje Roberta Downeya Jr i Jude’a Law zasługują na uznanie, widać, że obaj świetnie bawili się na planie, każdy z nich potrafi przekonująco oddać charakter bohatera, w którego się wciela. Gorzej z postaciami drugoplanowymi. Mark Strong jako adwersarz Sherlocka sprawdza się na jakimś podstawowym poziomie, ale brak mu w moich oczach charyzmy, przez cały film miałem odczucie, że nie panuje on do końca nad swoimi działaniami. Postacie kobiece są równie bezwładne, spełniają przede wszystkim role fabularne, a nie są bohaterami z krwi i kości.
W filmie cieszy oko wizja wiktoriańskiego Londynu, czasem brudnego i biednego, czasem wykwintnego, wraz ze wszystkimi jego barwnymi mieszkańcami, ale brak tu czegoś, co zamieniłoby scenerię w samoistnego bohatera. Londyn w Sherlocku to tylko i aż tło dla opowiadanej w filmie historii.
Tu niestety film rozczarowuje. Fabuła jest prosta i schematyczna, brak poważnych zwrotów akcji, za to samej akcji mamy przesyt. Zirytowało mnie troszeczkę ukrywanie faktów – z lektur Agathy Christie pamiętam, że ten sam problem miał jej sztandarowy bohater, Hercules Poirot, kiedy chadzał na sztuki kryminalne do teatru – pewne informacje są przed widzem zatajane, stąd nie może on się pewnych rzeczy samodzielnie domyślić. W ten sposób pełne wyjaśnienie usłyszymy dopiero z ust Sherlocka.
Żeby nie było niedomówień: na seansie bawiłem się świetnie. Uważam, że Sherlock Holmes to kawał dobrej eskapistycznej rozrywki, ale tylko rozrywki i zdecydowanie eskapistycznej.
Od samego początku drugiego seansu wiedziałem, że trafiłem na zupełnie inny film. Było to dziwne, ale przyjemne uczucie kontrastu – jak reklama, gdzie ekran zostaje podzielony na dwie części. Parnassus nie jest filmem hollywoodzkim. Nie gwarantuje szczęśliwego zakończenia, nie sygnalizuje kto w opowieści jest kim ani jak historia się skończy. Parnassus, w przeciwieństwie do Sherlocka Holmesa, nie jest filmem ‘bezpiecznym’, nie zawaruje ostatecznego produktu i wymaga wkładu własnego.
Parnassus miał podwójnie trudne zadanie, bo konkurował nie tylko z filmem, który widziałem przed chwilą, ale i z całą twórczością jego reżysera, Terry’ego Gilliama. Z pierwszej potyczki wyszedł zwycięsko, z drugiej nie uszedł już bez szwanku. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Parnassus funkcjonuje (jak wiele z filmów Gilliama) na granicy rzeczywistości i bajki, jest odrobinę śmieszny, odrobinę straszny, a przede wszystkim przerysowany. Tę atmosferę wzmacnia postać Tony’ego, w którą wciela się aż czterech aktorów: Heath Ledger, Johnny Depp, Jude Law i Colin Farrell. Taki zabieg był konieczny w związku ze śmiercią w trakcie produkcji pierwotnego odtwórcy roli, Heatha Ledgera. Zazwyczaj takie wydarzenia mają katastrofalny wpływ na film, ale Gilliamowi udała się ta sztuczka, historia nie rozchodzi się w szwach, jest koherentna, nie zdając sobie sprawy z okoliczności, z pewnością założyłbym, że taka koncepcja postaci była od początku zamierzona.
Wszelki zamiar jest zresztą odczuwalny – Gilliam nie nakręcił filmu rozrywkowego, o niczym, przyświecał mu jakiś cel, chciał się z widzem podzielić swoimi przemyśleniami o roli opowieści i wyobraźni w życiu człowieka, o świecie XXI wieku i wielu innych sprawach. Wyszło mu to… średnio. Tak jak pisałem na wstępie, to nie jest najlepszy film Gilliama, plasuje się mniej więcej gdzieś po środku stawki, ale jest na pewno lepszy od dwóch poprzednich obrazów autora (Bracia Grimm, Tideland). Akcja czasem niemiłosiernie zwalnia, fabuła dość długo szuka swojej drogi, a fantastyczne wizje krain imaginacji są - no cóż – nie tak fantastyczne, jakbym sobie tego życzył.
Gdybym miał wybrać, który z powyższych filmów zobaczyć jeszcze raz, byłbym w kropce. Chyba zależałoby to od humoru. Jeśli chciałbym się odprężyć, poszedłbym na Sherlocka, a jeśli szukałbym stymulacji – na Parnassusa.
Podzielam Twoją opinię odnośnie Sherlocka Holmesa, szczególnie jeżeli chodzi o kreację głównego bohatera.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Prawda?
OdpowiedzUsuńDowney Jr. idealnie pasuje do roli szarmanckiego ekscentryka. Taki był w Iron Manie, taki jest i tu, nawet w Tropic Thunder grał postać lekko niezrównoważoną. Muszę obejrzeć Singing Detective.
Pozdrawiam,
Marcin
Jak wczoraj gadaliśmy na temat Parnasussa, nie wspomniałem o jednej ważnej rzeczy, która irytowała mnie w tym filmie od początku... jest niezwykle pretensjonalny. Gilliam sili się na przywrócenie "wielkich opowieści" światu, który według niego zatracił wiarę w tego typu historie. Najbardziej tendencyjna i właśnie pretensjonalna scena to moment, w którym nastoletni posiadacz Gameboya niszczy świat po drugiej stronie parnassusowego lustra. Gdyby tylko Gilliamowi udało się wykreować "wielką opowieść". Jednak w sytuacji kiedy reżyserowi scenariusz się rozłazi niestety kino Gilliama przegrywa z Gameboyem.
OdpowiedzUsuńp.s. odnośnie powyższej "pareczki filmowej" Scherlock bije Parnassusa na głowę, a raczej w swojej awanturniczej wersji "po głowie".
Być może, być może.
OdpowiedzUsuńAle nadal utrzymuję, że postmodernistyczne wartości (pleonazm?;) ), które dostrzegłeś w Sherlocku są tylko i wyłącznie wytworem czystego przypadku (a raczej, manieryzmu Guya Ritchiego).