Zapowiadałem recenzje, a do tej pory nic nie naskrobałem. Prawdę mówiąc, kilka ostatnich dni upłynęło mi na lekturze książek naukowych, a tych, z racji braku kompetencji, recenzować nie będę. Może opiszę je w kilku krótkich artykułach, ale to się jeszcze zobaczy. Dziś mam do zaoferowania co innego – recenzję Malowanego Człowieka. Książka jest już jakiś czas na naszym rynku, ale myślę, że recenzja może nadal kogoś zainteresować.
Malowany Człowiek to debiut książkowy Petera V. Bretta. Pierwotnie wydano go w UK w 2008, a u nas, nakładem Fabryki Słów, na przełomie 2008-2009 roku. Jest to pierwszy tom zapowiadanej trylogii. Polskie wydanie jest o tyle specyficzne, że zostało podzielone na dwie części. Jest to podział całkowicie sztuczny i arbitralny, akcja urywa się bez satysfakcjonującego zakończenia, dlatego tym, którzy sięgną po książkę, radzę czytać oba ‘pseudotomy’ tuż po sobie.
Prosto z mostu: Brett nie stara się rewolucjonizować gatunku. Malowany Człowiek to klasyczne fantasy w średniowiecznym sztafażu. Ludzie gnieżdżą się w niewielkich wioskach i kilku większych miastach, bojąc się po zmroku wyściubiać nosa zza progów domów czy miejskich murów – bo wtedy właśnie nadchodzą demony (zwane tu otchłańcami). Tylko magiczne osłony, znaki pochodzące z zamierzchłych czasów, stoją im na przeszkodzie całkowitej eliminacji ludzkiej rasy.
Świat u Bretta jest tylko delikatnie zarysowany, stanowi raczej szkic tła niż pełnoprawną scenerię. Wiele scen rozgrywa się niejako w próżni, czytelnik musi ją sobie wypełnić odpowiednim opisem średniowiecznego rekwizytu lub lokalizacji. Autor serwuje nam tylko niezbędne minimum ekspozycji i niestety w konsekwencji ją zaniedbuje. Ten niedobór rekompensuje dialogami, w których zdecydowanie się lubuje. Taka konstrukcja – przypominająca raczej scenariusz filmowy albo sztukę teatralną - dla jednych będzie wadą, dla innych zaletą. Ja miałem mieszane uczucia – książkę czytało mi się szybko (a może to zasługa gigantycznej czcionki?), ale częstokroć miałem poczucie „niedosytu sensorycznego”. Ostatecznie warto mieć na uwadze, że Malowany Człowiek to książkowy debiut Bretta, który zdaje się nadal poszukiwać własnego głosu.
Świat u Bretta jest tylko delikatnie zarysowany, stanowi raczej szkic tła niż pełnoprawną scenerię. Wiele scen rozgrywa się niejako w próżni, czytelnik musi ją sobie wypełnić odpowiednim opisem średniowiecznego rekwizytu lub lokalizacji. Autor serwuje nam tylko niezbędne minimum ekspozycji i niestety w konsekwencji ją zaniedbuje. Ten niedobór rekompensuje dialogami, w których zdecydowanie się lubuje. Taka konstrukcja – przypominająca raczej scenariusz filmowy albo sztukę teatralną - dla jednych będzie wadą, dla innych zaletą. Ja miałem mieszane uczucia – książkę czytało mi się szybko (a może to zasługa gigantycznej czcionki?), ale częstokroć miałem poczucie „niedosytu sensorycznego”. Ostatecznie warto mieć na uwadze, że Malowany Człowiek to książkowy debiut Bretta, który zdaje się nadal poszukiwać własnego głosu.
Daje się to zresztą odczuć także w konstrukcji fabuły - jak zaznaczyłem na wstępie, historia przedstawiona w Malowanym Człowieku nie należy do oryginalnych. Czytelnik, który zapoznał się wcześniej z jakimiś przedstawicielami gatunku i kojarzy jego charakterystyczne motywy, od razu poczuje się jak u siebie w domu. Brett podąża przetartymi szlakami, odwołuje się do istniejących stereotypów, ale robi to zaskakująco fachowo i świadomie, jego bohaterów, chociaż sztampowych, da się lubić.
Na szczęście to nie fabuła jest opoką Malowanego Człowieka - to klimat stanowi o jego sile. Książka jest dość brutalna, jak na ponury świat przystało, a postacie (zwłaszcza drugoplanowe) bardzo ludzkie, równie często padające pod naporem demonów, co przywar duszy. Brett w przekonujący sposób pokazuje, co dzieje się z ludźmi pod wpływem ustawicznego strachu i kim w efekcie się stają. Jednocześnie daje do zrozumienia skąd bierze się siła i odwaga. Nie wiem, czy było to zamierzeniem autora, ale otchłańce, oprócz fabularnej, pełnią w książce funkcję alegoryczną – stanowią personifikację wspomnianego wyżej strachu, a triumf w starciu z nimi musi się rozpocząć w sercu walczącego.
Z uwagi na wiek występujących w Malowanym Człowieku postaci, zawarta tutaj historia jest opowieścią o dorastaniu. Śledzimy losy bohaterów przez wiele lat, poznajemy ich jako dzieci, a żegnamy jako dorosłych. Jesteśmy świadkami zachodzących w nich zmian i tego co dzieje się z nimi, kiedy staną w obliczu wszechobecnego strachu. Ta sztuka nie do końca się Brettowi udała. Młodociani bohaterowie zachowują się zbyt dojrzale, są zbyt zaradni, a to w konsekwencji umniejsza znaczenie ich przemiany, ja w każdym razie wielokrotnie marszczyłem brwi, czytając o ich błyskotliwych wyczynach.
Podsumowując, Malowany Człowiek nie jest największym hitem fantasy ostatnich lat (jak głosiły niektóre reklamy), nie jest też nowatorskim dziełem stawiającym kroki w nieznanym kierunku. Jest natomiast świetnym czytadłem, które dzięki dużej ilości dialogów pożera się w błyskawicznym tempie. Ponury świat, chociaż mało oryginalny, wciąga czytelnika. Książka w sam raz do poczytania w tramwaju lub w deszczowe dni.
niestety nic ciekawego, nawet malowania konstrukcji
OdpowiedzUsuń