wtorek, 14 grudnia 2010

Nowe metody kultystów Cthulhu

Nowe stulecie i nowy modus operandi. Zobaczcie, jak obecnie reklamują się zakazane kulty, o, tutaj:



I jeszcze jedna reklama, tym razem promująca Znaki Starszych Bogów:

Recenzja. Moje Indie


Bardzo lubię książki podróżnicze (i atlasy, i programy, i…), może dlatego, że taki właśnie był mój pierwszy kontakt z literaturą i te pierwsze wspomnienia wyłaniają się gdzieś na styku twórczości Jacquesa Cousteau i przygód Tomka Wilmowskiego. Szczególnie upodobałem sobie zakątki, które będzie mi najtrudniej odwiedzić, i konsekwentnie wzbogacam swoją wiedzę na temat tych rejonów pozycjami cięższymi (jak bardzo socjologiczny Smutek tropików) i lżejszymi.

Do tych ostatnich należy niewątpliwie książka Jarosława Kreta Moje Indie. Jakiś czas temu czytałem Himalaje Michaela Palina, tam Indie były tylko jednym z wielu regionów odwiedzonych przez autora, niemniej porównanie obu książek nasunęło się samo. Co rzuca się na pierwszy rzut oka, to objętość. Moje Indie są krótsze, do tego zapełnione większą ilością zdjęć (niestety, gorszej jakości, zarówno technicznie, jak i treściowo; widać, że pieniądze, którymi Palin opłaca osobistego fotografa, Basila Pao, nie idą na marne). To nie jest zarzut, ledwo luźne spostrzeżenie, ale właśnie on nadaje ton dalszej lekturze.

Kret, całkiem mądrze, doszedł do wniosku, że książek o Indiach jest od groma i trochę, i skupił się na osobistych doświadczeniach ze swoich licznych podróży. I to właśnie największa siła i słabość Moich Indii. Siła, bo autor rzeczywiście wnosi do tematu coś nowego. Zwraca uwagę na aspekty mniej znane, często pomijane, rozwodzi się przy tym o trywializmach, ale trywializmach, które być może stanowią klucz do obcej mentalności. To duży plus.

Ta osobista narracja jest też słabością – Kret po prostu nie jest dobrym narratorem-gawędziarzem. Podróżnicy w swoich wyprawach wcielają się w różne role – jedni podchodzą do sprawy bardzo analitycznie, szukają ukrytych sensów i głębszego znaczenia, inni wcielają się w wędrowca-idiotę, który swoimi dziecinnymi pytaniami wydobywa większą prawdę. Kret nie jest ani jednym, ani drugim. Do końca lektury nie mogłem się pozbyć wrażenia, że jak po raz pierwszy pojawił się w Indiach jako turysta, tak tym turystą pozostał. Na mój gust – i być może tylko na mój gust – brak tu jakiejś, hm, „prawdziwej” zadumy. Nie zrozumcie mnie źle. Kret komentuje i interpretuje, ale według mnie zamiast się zagłębiać, ślizga się po powierzchni. Przebłyski mentalności, o których pisałem wcześniej, zostają odnalezione na poły przez przypadek, jakby autor nie do końca zdawał sobie sprawę, co też właściwie odkrył.


Tam, gdzie Kret stara się pełnić rolę mentora, bardzo szczegółowo objaśniać jakieś zwyczaje albo wierzenia, często ponosi klęskę, bo widać (po słowach i bibliografii), że tu i ówdzie posiłkował się spostrzeżeniami innych. To nie grzech, wręcz przeciwnie, takie dodatkowe źródła wzbogacają relację, po prostu Kret nie potrafi ich właściwie zaserwować, przejścia pomiędzy swobodną narracją a wykładem są zbyt widoczne.

A wszystko to wina słowa. Moje Indie zostały napisane bardzo prostym językiem i równie prostym stylem, to po części zaleta, bo lektura jest bardzo przystępna i zrozumiała, ale jednocześnie nie porywa, nie maluje, nie transportuje w inne miejsce. Czytając książkę, miałem wrażenie, jakbym słuchał czyjejś relacji na żywo z odbytej wycieczki turystycznej. I może taki właśnie był zamiar – ja oczekiwałem trochę czego innego.

Często zdarza mi się dotrzeć do ostatniego akapitu pisanej recenzji, przeczytać wszystko jeszcze raz na spokojnie, a potem dojść do wniosku, że wynikająca z niej konkluzja nijak ma się do tego, co zamierzałem napisać. I tak jest tym razem. Moje Indie Jarosława Kreta to bardzo przyjemna lektura, pokazująca trochę inne oblicze Indii. Spodziewałem się czegoś innego – może reportażu – ale przecież nie oceniam swoich oczekiwań, tylko książkę, którą mam w rękach. A ta książka, jaka by nie była, jest warta zainteresowania.

niedziela, 5 grudnia 2010

Pisarze o RPG


Blog Gry Fabularne wyszedł z bardzo interesującą inicjatywą – serią mikrowywiadów „co pisarze sądzą o rpg.” To o tyle interesujący temat, że gry fabularne są stosunkowo nowym fenomenem (przynajmniej w porównaniu do książek), a bardzo wielu pisarzy fantastyki przyznaje się do swoich growych korzeni (chociażby China Mieville albo Steven Erikson). Wspominam o tym nie całkiem bezinteresownie – bo właśnie przyszła moja kolei na odpowiedź. Ciekawych mojego podejścia do rpg, kieruję tutaj.

piątek, 26 listopada 2010

Recenzja Śmiertelnego boga na Creatio Fantastica

W sumie tytuł mówi wszystko. Recenzję można znaleźć tutaj. Niekoniecznie zgodzę się z recenzentem w kwestii motywacji głównego bohatera - pisząc, przypisałem mu pobudki znacznie niższe – ale z drugiej strony, każdy odbiera utwór na swój sposób, więc trudno mówić o oficjalnej wykładni… zapraszam do lektury recenzji.

środa, 24 listopada 2010

SFFiH 62. Święty Głupiec


Krótka autopromocja: w grudniowym numerze Science Fiction, Fantasy i Horror można znaleźć moje nowe opowiadanie, "Świętego głupca", swego rodzaju kontynuację "Świętego z Issyk-kul." Jak zawsze gorąco polecam.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 13


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

I tak oto dotarliśmy do ostatniego wpisu o Ogrodach Księżyca. Zajęło to dłużej, niż zakładałem, ale z drugiej doszło mi sporo obowiązków i od jakiegoś czasu traktuję każdy post jak sukces w walce z czasem. Ale do meritum:

Crokus przybywa do posiadłości Baruka, ale nie postąpi ani kroku dalej – domostwo wielkiego alchemika otacza magiczna osłona. Zanim zrobi coś więcej, o ziemię rozbija się demoniczny władca Galayn pod postacią smoka, zaraz po nim przybywa Rake. Demon składa Rake’owi propozycję – Cesarzowa daruje mu życie, jeśli się do niej przyłączy. Władca Odprysku Księżyca odmawia – oczywiście – i w krótkiej walce powala władcę Galayn. Przez wybitą w murze dziurę, Crokus przedostaje się do domostwa Baruka.

Wewnątrz rozgrywa się inna walka – Vorcan zabija po kolei magów z Koterii T’orrud. Serrat próbuje ją powstrzymać i płaci za tę próbę życiem. Skrytobójczyni rani Derudan i zamierza się na Baruka, ale pojawia się Crokus… i ogłusza Vorcan dwoma cegłówkami. Ehe, cegłówkami. Powiem szczerze, że nie jest to szczególnie przejmująca scena, zwłaszcza, że chwilę później zwalają się nam na głowę wyświechtane cliché – Baruk akurat posiada odtrutkę na rzadką truciznę, którą Vorcan zaaplikowała Derudan, a sama skrytobójczyni po cichu ulatnia się z miejsca zdarzenia (czemu chociażby nie atakuje ponownie?).

Sójeczka kontaktuje się z Dujekiem za pośrednictwem kościanego artefaktu K’chain Che’malle (urządzenie to pojawi się tutaj po raz ostatni; z tego, co pamiętam, w dalszych tomach jest zagadkowo nieobecne), zdaje relację z nieudanej misji Lorn. Dujek ze swojej strony dzieli się swoimi obawami: rychłą stratą Pale i rebelią w Siedmiu Miastach. Cesarzowa wyjęła Dujeka spod prawa (w Imperium czeka go jedynie egzekucja), teraz stary dowódca zastanawia się, czy będzie musiał walczyć z siłami Caladana Brooda i Kallora, czy też nie połączą sił przeciwko Panniońskiemu Jasnowidzowi.

Dujek awansuje Sójeczkę na swojego zastępcę, a dowództwo Podpalaczy Mostów przypada Paranowi. Skrzypek i Kalam zamierzają odwieźć Apsalar do jej ojczyzny, Itko Kan.

Azath urosło już do pełnych rozmiarów: wygląda jak dom, wokół którego usypano mogilne kopce. Pojawia się ranna Vorcan, ścigają ją Tiste Andii (i gdzież oni się ukrywali po śmierci Serrat i przybyciu Crokusa?). Rallick Nom zabiera ją do wnętrza Azath. Ten zabieg, „zamrażanie” bohaterów w czasie i jakby odkładanie ich na półkę, dopóki nie będą potrzebni, nie przypadł mi do gustu, przede wszystkim dlatego, że nie wnosi nic do fabuły.

Korlat, dowódca Tiste Andii podążających za Vorcan, rozważa zniszczenie Azath – jej pan, Anomander Rake z pewnością podołałby temu zadaniu – ale ostatecznie decyduje się go nie wzywać.

Kruppe, Murillo i Crokus obserwują odlatujący Odprysk Księżyca. W innej części miasta to samo robią Młotek i Sójeczka. Noga tego drugiego wciąż się dobrze nie zagoiła (hint, hint). Paran, z otataralowym mieczem przytroczonym do pasa (mieczem, o którym Erikson później zapomniał), przemierza ulice. Przysięga, że odnajdzie nową Tattersail, kiedy tylko poradzą sobie z Panniońskim Jasnowidzem.

Crokus przyłącza się do Kalama, Skrzypka i Apsalar płynących do Unty. Wreszcie wyrzuca monetę Oponn do wody. Z brzegu przygląda się im Niszczyciel Kręgu.

Podsumowanie: I to by było na tyle. Czy mój odbiór Ogrodów Księżyca zmienił się po latach? I tak, i nie. Książka wydawała mi się wtedy strasznie skomplikowana, zagmatwana, teraz, mając wiedzę wydobytą z późniejszych tomów, zupełnie tego nie odczułem (Bill z oficjalnego wielkiego czytania podziela zresztą to odczucie), czytało mi się zdecydowanie lepiej, potrafiłem docenić więcej zabiegów literackich i pracy włożonej w kreowanie tak złożonego świata.

Z drugiej strony… raziły mnie rzeczy, do których wcześniej nie miałem zastrzeżeń. Przeżytki z fantasy lat 80tych, jak gildie skrytobójców, słabo zarysowane charakterologicznie postacie, czysto rpgowe wtręty i kręcenie się fabuły bez celu (vide wycieczka kompanii spod Feniksa na wzgórza Gadrobi). Niemniej, książka dalej mi się podoba, dalej robi wrażenie. Sześć lat później, na rynku wciąż nie ma książki, która chociażby zbliżała się do rozmachu Malazańskiej Księgi Poległych.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Recenzja. Azazel (audiobook PL)


Tym razem coś z zupełnie innej beczki. Raz, czysty kryminał. Dwa, audiobook. Ostatnio naprawdę trudno znaleźć mi czas na czytania (nie mówiąc już o pisaniu recenzji), dlatego postanowiłem wrócić do dawnego zwyczaju słuchania książek w wersji audio podczas drogi do i z pracy/zajęć. Zazwyczaj stoję w dużych korkach, więc przesłuchiwanie kolejnych pozycji idzie mi zaskakująco sprawnie.

Na pierwszy ogień poszedł Azazel Borisa Akunina. Kryminał jest dostatecznie lekką lekturą i nie wpływa na moją zdolność kierowania pojazdem, a kiedyś zaczytywałem się w książkach Agathy Christie, więc była to idealna okazja ponownego zapoznania się z gatunkiem. I tu czekał mnie pierwszy zgrzyt.

Azazel nie jest kryminałem, nie w klasycznym sensie tego słowa, nawet nie kryminałem chandlerowski, to raczej opowieść szpiegowska. Nie uświadczymy tu misternie zaplanowanej zbrodni ani mocnego zwrotu akcji. Akunin upewnia się, że czytelnik wie więcej od bohaterów, a rozwiązanie zagadki staje się oczywiste mniej więcej w połowie książki.

Nie mówię, że to wada, środek ciężkości powieści jest przesunięty gdzie indziej i tam leży siła książki Akunina. Przede wszystkim zafascynował mnie świat przedstawiony, XIX wieczna Rosja (i nie tylko) odmalowana kameralnie, ale szczegółowo. Stylizacja w Azazelu sięga głębiej, autorowi udaje się oddać nie tylko powierzchowny, materialny klimat epoki (dorożki, pierwszy telefon etc.), ale i panującą wówczas mentalność. Poruszane problemy – chociażby fala samobójstw wśród młodzieży – prądy myśli, zagadnienia społeczne, to kwestie silnie osadzone w tamtym okresie.

Akunin poszedł o krok dalej – w wiarygodnie nakreślonej Rosji umieścił wiarygodnych bohaterów. Co najważniejsze, w przeciwieństwie do większości pisanych obecnie kryminałów retro (słowa kryminał używam tu bardzo liberalnie) nie są oni anachroniczni, ich przemyślenia i ideały odpowiadają „duchowi czasów.” Autorowi zdarza się tu i ówdzie przerysować którąś postać, ale generalnie ucharakteryzowanie stoi na bardzo wysokim poziomie. Można nie przepadać za odrobinę fajtłapowatym, nieokrzesanym głównym bohaterem, ale trzeba przyznać, że jest w swojej nieokrzesanej fajtłapowatości konsekwentny.

Gorzej ma się sprawa z fabułą, ale z zupełnie innych powodów, niż te, które zasygnalizowałem na początku recenzji. Jak na mój gust Akunin zbyt często sięga po wygodne zbiegi okoliczności, zakrawające miejscami o deux ex machinę. Nie przeszkadzało mi to w lekturze (czy raczej odsłuchiwaniu), potrafiłem je wszystkie przełknąć, ale wiem, że nie każdemu się to uda. Myślę, że sprawę ratuje poprowadzona ze swadą i humorem narracja, nie stroniąca od przytyków wymierzonych w głównego bohatera.

Osobne miejsce należy się wykonaniu audiobooka. Przyznam od razu, że jestem w tej kwestii zupełnym laikiem, więc po prostu podzielę się z wami moimi odczuciami. Dźwięk był w porządku, chociaż miejscami zdawało mi się, że traci na ostrości (i zanim napiszecie, to nie wina mojego odtwarzacza – sprawdziłem). Lektor, Leszek Teleszyński, świetnie wywiązał się ze swojej roli, jego miarowy, niemal dystyngowany ton głosu nie rozpraszał (a to zdarza się czasem w przypadku książek audio),a pomagał budować klimat.

Azazela Borisa Akunina słuchało się przyjemnie, chociaż nie mogę powiedzieć, bym nie był odrobinę rozczarowany fałszywym marketingiem stojącym za książką. Polecam na kilka wieczorów niezobowiązującej, lekkiej lektury.

sobota, 6 listopada 2010

GRAMY: Zagłada Atlantydy

W dniach 6-7 listopada (czyli dziś i jutro) odbywa się kolejna edycja gdańskiego spotkania z grami planszowymi GRAMY. Będę tam i ja z moją Zagładą Atlantydy, także wszystkich chętnych zapraszam na oficjalną prezentację (sobota, godzin 14:00) i już mniej oficjalną w godzinach późniejszych.

Tak jak ostatnio, GRAMY odbywa się w Pomorskim Parku Naukowo-Technologicznym.

czwartek, 4 listopada 2010

Jedenaście pazurów


Szybki heads-up. Dziś premiera zbioru opowiadań Jedenaście pazurów,a w nim również mój skromny tekścik, Nocą czarną jak kot. Oczywiście zachęcam do lektury.

sobota, 30 października 2010

Recenzji Śmiertelnego boga ciąg dalszy



Najpierw tygodnie ciszy, a potem bum, trzy nowe recenzje jednego dnia.

Kwartalnik fantastyczno-kryminalny Qfant: "Ocena końcowa będzie taka, jak sama powieść – dobra (...). Śmiertelny bóg powinien spodobać się miłośnikom akcji i utworów Lovecrafta. Fajna, relaksująca rozrywka na jeden czy dwa wieczory."


Poltergeist: "Przyznam szczerze, że Śmiertelny bóg bardzo przypadł mi do gustu. Prawie wszystkie elementy zagrały w nim w harmonii: kreacja świata, bohaterów, literackie nawiązania."


Gildia.pl: "(...) Śmiertelny Bóg jak na polskie warunki jest książką zaskakująco solidną, jeśli nie wręcz dobrą - szczególnie jeśli brać pod uwagę, iż jest to debiut. (...) Marcin Wełnicki ma przed sobą przyszłość. Warto zapoznać się z jego powieścią i śledzić jego dalszy literacki rozwój. Macek, pradawnych bogów i mrocznych nazistów nigdy dosyć."

Błyszczące, co? W takim razie zapoznajcie się z pełnymi recenzjami – oceniają książkę zdecydowanie bardziej obiektywnie, niż wybrane przeze mnie powyżej soczyste kawałki. To, co zrobiłem powyżej, to w sumie dobra lekcja marketingu, nie powstydziłbym się takich cytatów na okładce.

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 12


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Przed nami największe wyzwanie: konwergencja. W ostatnich rozdziałach książek z serii Malazańskiej Księgi Poległych zawyczaj dzieje się tyle, ile w innych powieściach, od początku do końca. Zawsze, kiedy o tym myślę, zadziwia mnie, że Ogrody Księżyca były pierwotnie scenariuszem filmowym. Jak Erikson planował to wszystko zmieścić w dwu-, trzygodzinnym filmie – pozostaje dla mnie zagadką. Ale do rzeczy.

Zwycięski, ale sponiewierany walką ze smokami jaghucki tyran wkracza do snu Kruppe’ego, gdzie pulchny gospodarz, K’rul i Tool zastawili na niego pułapkę. Tyran nie godzi się na taki los i ucieka – jak twierdzi pradawny bóg, do nowego ciała.

Kalam i Paran spotykają Apsalar w ogrodzie – dziewczyna przypomina ich sobie jak przez mgłę (jeden był jej starym przyjacielem… drugiego zabiła). Cała trójka zauważa, że to, co wzięli wcześniej za ławeczkę, rośnie (z miejsca, z którym Lorn podłożyła wcześniej Finnest). Sójeczka „spuszcza ze smyczy” saperów Skrzypka i Płota.

Rallick Nom spotyka się najpierw z Kruppe’em, a potem z Vorcan. Grubasek opowiada mu zagadkowo o „czekającym nań przeznaczeniu”, wspomina też, że Darudżystan jest „świetnie przygotowany” na odparcie tyrana. Zabójca nic z tego nie rozumie. Vorcan z kolei nie może się nadziwić, jak Rallickowi udało się przebić przez ochronną magię i zabić Turbana Orra, ale ostatecznie dochodzi do wniosku, że takie umiejętności mogą się jej w tej chwili bardzo przydać.

Znów zmieniamy perspektywę. Crokus przekonuje się, że Chalice go nie zdradziła i że wcale jej nie kocha (myśl znamienna dla dorastających młodych mężczyzn). Złodziej rusza na poszukiwania Apsalar.

W ogrodzie dziwna struktura wciąż rośnie. Młotek boi się do niej podejść (czuje jej głód). Jest za to w stanie ustalić bez żadnych wątpliwości, że Apsalar nie jest już opętana, a jakaś istota lub osoba próbuje ją ochronić przed przykrymi wspomnieniami z czasu, kiedy dziewczyna była Żal. Przybywają Rallick i Vorcan.

Drewniana struktura wreszcie zostaje nazwana – to Azath. Jedyną osobą, na którą nie wywiera wpływu, okazuje się Rallick – co więcej, obecność zabójcy spowalnia jej wzrost (efekt otataralu). Kalam ma wreszcie okazję złożyć Vorcan swoją ofertę: proponuje mianowicie, aby ona i jej skrytobójcy pozbyli się rządzącej Darudżystanem Koterii T’orrud. Vorcan informuje go o przymierzu pomiędzy magami Baruka i Mammota i Odpryskiem Księżyca, ale Malazańczyk nakazuje jej zignorować Rake’a – imperium jest zupełnie zadowolone faktem, że władca Tiste Andii zmierzy się z jaghuckim tyranem (w końcu taki od początku był plan). Vorcan (ujawniając, że jest wielkim magiem) przyjmuje kontrakt i nakazuje Rallickowi zostać na miejscu, aby spowolnić wzrost Azath. Całą tę wymianę zdań podsłuchuje Crokus. Złodziej wychodzi z ukrycia, kiedy zabójca zostaje sam. Ten nakazuje mu ostrzec Baruka i Mammota o umowie zawartej przez Vorcan.

Rake i Baruk przemierzają miasto karocą. Władca Odprysku Księżyca relacjonuje zmagania z tyranem, sugeruje wielkiemu alchemikowi, aby nakazał oczyścić ulice – tak aby straty w ludziach były jak najmniejsze. Wreszcie prosi, aby wskazać mu jakiś wysoki punkt widokowi. Baruk kieruje go – a jakże by inaczej – do dzwonnicy K’rula.

Na fecie wybuch panika. Okazuje się, że tyran opętał Mammota (znalazł nowe ciało, pamiętacie?). Szybki Ben ratuje jedną z czarodziejek (Derudan), a potem staje do walki z Jaghutem. Magiczna fala łamie Sójeczece nogę i uderza w Parana – ale kapitana chroni miecz Oponn. Aha, ginie też kupa gości.

To, co dzieje się dalej, musi stanowić najbardziej skomplikowaną/szaloną/wykręconą scenę w całej książce. Orientujcie się. Paran (za sprawą wyładowania, które rozbiło się o miecz Oponn?) przenosi się w „inne miejsce” (jakaś Grota?), gdzie Tool walczy z Finnestem (pod postacią figury w kształcie Jaghuta). Z bagnistego jeziora wyłania się jakiś dom (to Azath). Imass nakazuje kapitanowi go chronić, ale tym razem Przypadek (miecz Parana) nie zdaje egzaminu. Magia Omtose Phellack (magia Jaghutów) budzi w kapitanie krew Ogara (pamiętacie skąd się tam wzięła?). W szale, Paran atakuje Finnest i rozdziera go na strzępy. Azath skrzętnie wyciąga korzenie po te fragmenty. I jak? Zgubiliście się gdzieś?

Paran wraca do normalnego (to w sumie dyskusyjne określenie) świata. Szybki Ben atakuje Mammota mocą siedmiu (tak, siedmiu) Grot. Płot strzela do opętanego przez tyrana maga pociskiem Moranthów. Jak możecie się domyślić, eksplozja jest olbrzymia.

Na dnie powstałego krateru jakaś istota (tyran) próbuje na powrót przybrać swój kształt, ale to wysiłek daremny – Azath już wyciąga po nią swoje korzenie i wciąga pod ziemię. Derudan odchodzi, a Kalam wreszcie zdaje sobie sprawę, że podłożenie ładunków wybuchowych w mieście korzystającym ze złoży gazu, aby napędzać system publicznych latarni (między innymi), mogło nie być najlepszym pomysłem.

Nad wzgórzami, na których doszło do walki z tyranem w poprzednich rozdziałach, krąży Starucha. Wielki Kruk odnajduje ranną smoczycę Silanah.

To był rozdział dwudziesty drugi. Dwudziesty trzeci znów rzuca nas na głębokie wody – Paran przedziera się przez chaszcze wewnątrz Groty Cienia. Atakuje go Ogar Rood, ale zwierzę jest zdezorientowane więzią, która łączy go z kapitanem (wciąż ta krew?). Pojawia się Kotylion. Patron Skrytobójców daje Paranowi lekcję poglądową na temat manipulacji bogów, przestrzega go, by „nie zwracał na siebie uwagi.” Kapitan oddaje mu miecz Oponn i powraca do swojego świata. Znów w ogrodzie, oznajmia Młotkowi, że wybiera się po przyboczną Lorn.

W innej części miasta pogrążony w żalu Crokus przemierza dachy w kierunku posiadłości Baruka. Na niebie nad Darudżystanem zawisa Odprysk Księżyca.

Lorn wyczuwa śmierć tyrana. Jest niezadowolona, ale jednocześnie pewna, że wraz z Tayschrennem uda im się teraz opanować Darudżystan. Zanim wyruszy na polowanie na powiernika monety Oponn, wypuszcza na wolność potężnego demonicznego władcę Galayn – ostatniego asa w rękawie, który być może zgładzi Rake’a.

Baruk rozpacza nad śmiercią Mammota, pocieszając się jedynie, że wielki kapłan D’rek nie zginął od miecza Anomandera Rake’a. Przybywa Delurdan, która zdaje sprawę z ostatnich chwil życia Mammota/tyrana. Oboje wyczuwają uwolnienie demonicznego władcy, a sekundę później śmierć dwójki magów z Koterii (to robota Vorcan).

Rake obserwuje miasto z dzwonnicy K’rula. Dołącza do niego pradawny bóg we własnej osobie. Te dwie ponadczasowe osobistości rozmawiają chwilę o przemijaniu, ale szybko przerywa im nadejście demonicznego władcy (pod postacią smoka). Rake zeskakuje z dzwonnicy, zamieniając się w smoka (jak wiemy, jest jednopochwyconym).

Kalamowi udaje się powstrzymać Skrzypka i Płota, zanim obrócą całe miasto w perzynę. Trójka żołnierzy rozpoznaje nadciągającego demona Tayschrenna i rzucają się do ucieczki.

Lorn próbuje zaatakować Crokusa, ale znów bronią go jego niewidzialni strażnicy (Karmazynowi Gwardziści, ci sami, którzy ochronili go przed Serrat). Jeden z nich, Paluszek, wreszcie tłumaczy młodemu złodziejowi moc monety i przestrzega go, by wyrzucił ją, gdy szczęście się od niego odwróci.

Prawdę mówiąc, ta scena to jedna z tych, które dla mnie nie trzymają się kupy – skąd to zainteresowanie księcia K’azza albo Caladana Brooda Crokusem? Zniknięcie Karmazynowej Gwardii z kart książek Eriksona (powrócą w chwale dopiero w, cóż, Powrocie Karmazynowej Gwardii Esslemonta) tylko potęguje moje zagubienie.

Lorn ucieka z walki i trafia na dwójkę pracownic Gospody „Pod Feniksem”, Meese i Iriltę, które zabijają ją na rozkaz Węgorza. To bardzo mocna scena – potężna przyboczna ginie w zaułku, zamordowana w chwili nieuwagi przez dwie proste kobiety. Pojawia się Paran, ale nie informuje Lorn o swoich niedawnych zamiarach. Kiedy przyboczna wreszcie odchodzi, kapitan zabiera jej otataralowy miecz (miecz, który notabene „zgubi się” pomiędzy Ogrodami Księżyca a Wspomnieniem Lodu) i stawia czoło Oponn.

W innej części miasta Rake atakuje demonicznego władcę.

piątek, 15 października 2010

Recenzje Śmiertelnego boga


Krótko i do rzeczy: w sieci zaczęły się pojawiać recenzje Śmiertelnego boga. Jeśli nie jesteście pewni, co do książki, chcielibyście się o niej czegoś więcej dowiedzieć, zapraszam do lektury.

Tutaj możecie znaleźć bardzo sugestywną recenzję z portalu Postapocalyptic, zaś tutaj znajduje się bardziej amatorska recenzja z serwisu dziennikarstwa obywatelskiego Wiadomości24.

wtorek, 12 października 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 11


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Rozdział 20 otwiera ostatnią księgę Ogrodów Księżyca (czuję, że od natłoku szczegółów te wpisy będą się wydłużać i wydłużać). Splotem wątków okazuje się feta u lady Simtal, pojawią się tam wszyscy znaczący gracze… ale nie wyprzedzajmy faktów. Otwiera scena z udziałem Murilla i Rallicka Noma. Dandys obawia się, że jego przyjaciel stracił zbyt dużo krwi, aby podołać zadaniu (zabiciu Turbana Orra). Kiedy się rozstają, ten pierwszy wpada na Kruppe’ego. Grubasek akurat niósł im maski na przyjęcie. Murillo ujawnia, że odkrył jego podwójną tożsamość, ale nie cieszy się tą wiedzą długo, bo Kruppe po prostu usuwa mu te wspomnienia. Powoli objawia nam się prawdziwa moc Węgorza/Kruppe’ego.

Z powyższej sceny warto jeszcze zapamiętać historię o starożytnym czasomierzu, stworzonym dla Darudżystanu przez niejakiego Icariuma – Erikson lubi wrzucać takie nic nie znaczące wzmianki, które w późniejszych tomach urosną do miary wątków głównych. Opowieść o jhagu i jego towarzyszu, Trellu Mappo, to właśnie jedna z nich.

Postać pół-Jaghuta przewija się też w następnej scenie. Baruk odradza Rake’owi wizytę na fecie (być może obawia się konsekwencji dla Darudżystanu, o których wspominał Caladan Brood), a władca Odprysku Księżyca poznaje nazwę zbliżającego się nowego roku – Rok Łez Księżyca. To ważne, bo nazwa ta pochodzi z kalendarza/zegara, o którym mowa w poprzednim akapicie. Rake przyznaje, że 800 lat wcześniej spotkał Icariuma, po raz kolejny przypominając, jak bardzo jest stary, starożytny.

Mammot (członek Koterii T’orrud i wujek Crokusa) wreszcie budzi się ze swojego snu/transu/podróży do kurhanu tyrana. Wydaje się wypoczęty, pogodny, ale wzbudza pewien niepokój Rake’a. Władca Odprysku Księżyca upewnia się, że Wielki Kapłan D’riss pojawi się na fecie i odchodzi.

W mieście pojawia się Lorn. W Szynku „U Quipa” spotyka się z częścią Podpalaczy Mostów, między innymi ze Skrzypkiem i Płotem, którzy grają w karty… Talią Smoków. Nie przeprowadzę wyczerpującej analizy wylosowanych układów ani znaczenia poszczególnych kart, ale zaznaczę, że to u Eriksona częsty motyw. Figury Talii zmieniają się pod wpływem okoliczności, dlatego „stawianie Talii Smoków” to świetny sposób na grę z czytelnikiem. Czasem będzie można z nich odczytać zapowiedź przyszłych wydarzeń, czasem rozwiązać zaszłą zagadkę. Nie inaczej jest tym razem.

Sójeczka melduje przybocznej, że miasto zostało podminowane i oddaje się pod jej rozkazy. Lorn nie wierzy, jakoby na Podpalaczy Mostów polowali Tiste Andii Rake’a, przeczuwa również, że Żal wciąż żyje (przyboczna ściga ją od trzech lat). Scena z malazańskimi żołnierzami daje nam też przedsmak enigmatyczności Eriksona – enigmatyczności, której czasem, niestety, nadużywa. Dowiadujemy się, że Kalam niecierpliwi się przed swoją misją, a Biegunek wykonał swoją, natomiast Lorn zostawiła coś dla Parana. Jaką misję? A ta druga? Jaki pakunek? Generalnie to dobry chwyt podnoszący napięcie, coś a’la niedopowiedzenia w filmie o napadzie na bank, ale jak już wspomniałem, Erikson ich nadużywa. Stanie się to pewnym problemem, bo nawet najwytrwalsi czytelnicy zapomną na przestrzeni dziesięciu tomów o wielu nierozwiązanych tajemnicach i ostatecznie konkluzja wielu z takich wątków, chociażby błyskotliwa, nie odniesie tak dużego efektu, jaki był zamierzony.

Apsalar (Żal) i Crokus czekają w Dzwonnicy K’rula (w Ogrodach Księżyca Erikson upodobał sobie szczególnie imiona z pojedynczym apostrofem; zawsze mnie ciekawiło, czy powinno się to czytać Krul czy też Ka-rul). Oboje zdają sobie sprawę, że walka o duszę dziewczyny jeszcze nie została wygrana (druga osobowość wciąż gdzieś tam jest). Serrat podejmuje kolejną próbę zgładzenia powiernika monety, ale znów zostaje powstrzymana. Tym razem tajemniczy napastnik ostrzega ją, by zostawiła Crokusa w spokoju. „Pozdrowienia od księcia” – to z pewnością odnosi się do księcia K’azza D’avore’a (mówiłem coś o apostrofach?), którego poznamy dopiero… sześć książek później, na kartach Powrotu Karmazynowej Gwardii.

Budzi się jaghucki tyran.

Poznajemy odrobinę jego historii – drogę do władzy, zniewolenie Imassów (nadal śmiertelnych!) i walkę z innymi Jaghutami, którzy go w końcu uwięzili. Raest (bo tak nazywa się ów tyran) wyrusza po swój Finnest, dokładnie tak, jak spodziewali się tego Lorn i Tool. Na równinach na jego spotkanie wylatuje pięć smoków (pamiętacie te sylwetki opuszczające Odprysk Księżyca w poprzednim rozdziale?), w tym czerwonoskrzydła Silanah, smok czystej krwi Tiam (co implikuje, że pozostałe takimi nie są; w istocie, to jednopochwyceni Tiste Andii). Jak można przypuszczać, dochodzi do starcia. Bitwa jest bardzo gwałtowna i toczy się na olbrzymią skalę – Reast uderza w samą Pożogę (boginię, która śpi wewnątrz ziemi; więcej na ten temat we Wspomnieniu Lodu) , powoduje wypiętrzenie wzgórz i powstanie wulkanu. Dokładnie tak, wulkanu.

Jedziemy z rozdziałem 21.

Lorn „zasadza” Finnest w ogrodzie. Zdaje sobie sprawę, jakie nieszczęście zamierza sprowadzić na miasto i ta świadomość powoli ją niszczy. Przyboczna zbiera się do wykonania ostatniego czynu – zabicia powiernika monety i Żal.

Crokus i Apsalar zdążają na fetę. Podpalacze Mostów, pod przykrywką wynajętych strażników, zdążają na fetę. Kalam i Paran rozważają zabójstwo przybocznej, po raz ostatni wysyłają wiadomość Gildii Skrytobójców i zdążają na fetę. Baruk i Rake zmierzają na fetę. Wspomniałem już, że feta to węzeł, w którym łączą się wszystkie wątki? Erikson będzie korzystał z tego zabiegu wielokrotnie (nazywając je konwergencjami), koncentrując się na jednym lub dwóch takich splotach na tom sagi.

Szybki Ben uświadamia sobie, że tyran wyrwał się z więzienia – i wygrywa walkę, którą prowadzi na wzgórzach. Baruk odnosi to samo wrażenie, ale nie potrafi nie podziwiać magicznego spektaklu, który rozgrywa się za murami miasta.

Na przyjęciu, Baruk i Rake poznają gospodarzy, lady Simtal i Turbana Orra (co dziwne, Orr nie rozpoznaje Rake’a, a przecież postać tego kalibru powinna być znana wszem i wobec; Gotism?), dołącza do nich Kruppe. Krótka wymiana zdań, która potem następuje, jest jednocześnie zabawna i pełna informacji: Baruk, podobnie jak wcześniej Murillo, demaskuje Kruppe’ego/Węgorza, a ten odpłaca się, zdradzając, że Rake to jednopochwycony smok.

W tym samym czasie Turban Orr rozpoznaje Niszczyciela Kręgu (tak, on również tu jest), ale zanim zdąży do niego podejść, zaczepi go Rallick Nom i sprowokuje pojedynek. Wciąż w tym samym czasie, w sypialni pani domu Murillo uwodzi lady Simtal. Z powrotem na przyjęciu, Rake zgłasza się na sekundanta Rallicka. Pojawia się Mammot (w masce Jaghuta, hint, hint).

Szybki Ben mówi Sójeczce, że magiczna bitwa, która rozgrywa się za murami miasta, sieje chaos wśród magów. W razie czego czarodziej nie będzie mógł korzystać z Grot, bowiem tyran mógłby go dzięki nim zlokalizować.

Crokus zostawia Apsalar w ogrodzie, a sam zakrada się na fetę, szuka Challice i jest świadkiem pojedynku. Rallick Nom bez żadnych problemów radzi sobie z Turbanem Orrem. Kiedy rajca pada martwy, zabójca kieruje swoje kroki do sypialni lady Simtal. Wreszcie zemsta się dopełnia. Orr nie żyje, Collowi zostaną przywrócone dawne status i pozycja. Obaj mężczyźni opuszczają pokój, ale Murillo zostawia kobiecie sztylet, mając pełną świadomość, że zrozpaczona popełni samobójstwo. Nie jest mu z tą myślą szczególnie przyjemnie.

Na przyjęciu, Crokus porywa Challice, a Niszczyciel Kręgu, otrzymawszy sowitą odprawę od Węgorza, odchodzi szczęśliwy – jego służba dobiegła końca. Tymczasem na horyzoncie magiczna bitwa jest bliżej i bliżej…

poniedziałek, 4 października 2010

Recenzja. Wędrowiec


Wędrowiec Cola Buchanana był nieplanowaną lekturą. Nie miałem akurat dostępu do mojego książkowego stosu, potrzebowałem czegoś lekkiego dla zabicia czasu. Skusił mnie statek powietrzny z okładki, przyznaję. Więc jak sobie poradziła debiutancka powieść Buchanana? Dokładnie tak, jak się tego spodziewałem.

Akcja Wędrowca toczy się w bardzo osobliwym świecie stanowiącym mieszankę inspiracji państwami starożytnej i średniowiecznej Afryki, państwami-miastami Włoch i szeroko rozumianym steampunkiem. Trudno to w kilku słowach opisać, ale kreacja Buchanana zapada w pamięć, wybija się na tle podobnych książek. Poszczególne elementy nie wypadają już tak dobrze; Imperium Mann to zła teokracja, o jakich czytaliśmy wielokrotnie, nieokrzesany młodzian to nieokrzesany młodzian, małomówny mentor to małomówny mentor.

Są też Roshuni, sekta skrytobójców. Ci z Was, którzy śledzą mój cykl „Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych”, wiedzą, jaki jest mój stosunek do wszelkiej maści gildii i zrzeszeń zabójców. A jednak w przypadku Wędrowca ten motyw mnie nie raził. Może to zasługa konstrukcji samej organizacji, której bliżej do asasynów z Alamutu, niż agencji usługowej typowych sag fantasy.

Fabuła Wędrowca nie zachwyca, nie rozczarowuje, nie zaskakuje i nie męczy. Buchanan nie serwuje zwrotów akcji ani niecodziennych bohaterów. Jego książka to szybka, prostolinijna opowieść o wendecie. Użyty język jest prosty, ale plastyczny, pełen ciekawych środków stylistycznych. Książkę czyta się bardzo dobrze, autorowi nawet mimo pewnych urwanych wątków i drobnych niekonsekwencji udaje się utrzymać tempo akcji i napięcie.

Prawdziwym atutem Wędrowca jest jego niechęć do gloryfikacji wojny i przemocy. Nie uświadczymy tutaj radosnych okrzyków bitewnych, wielkich wojowników i chwalebnej krucjaty. Buchanan pokazuje bardzo ludzkie, bardzo przerażające oblicze konfliktu. Na polu bitwy mężczyźni zamieniają się w bełkocących głupców albo zlęknione zwierzęta, a kiedy kończy się rozlew krwi, okazuje się, że muszą rozpocząć kolejną walkę – o własne człowieczeństwo.

Co tu dużo mówić: jestem bardzo zadowolony z lektury. Oczekiwałem od Wędrowca niewyszukanej rozrywki i otrzymałem ją z nawiązką, okraszoną ciekawym światem i interesującymi przemyśleniami. Buchanan zagrał kilka razy na moich emocjonalnych strunach (w momentach, w którym bym się tego po sobie nie spodziewał), może nie zaskoczył mnie fabułą, ale z pewnością zabawił. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość przygodowej fantasy, jestem zdecydowanie na tak.

wtorek, 28 września 2010

Muzyka Śmiertelnego boga


Ot, drobnostka. W Śmiertelnym bogu pojawiają się dwa utwory – dwie piosenki. Nie pojawiają się ot tak, po prostu, czemuś mi tam służą. Szkopuł w tym, że pewnie ich nie znacie. To stare melodie. Myślę, że fascynatów muzyki lat 20tych i 30tych, sięgających po moją książkę, można policzyć na palcach jednej ręki. Nic nie szkodzi: poniżej znajdziecie linki do obu piosenek na serwisie YouTube. Polecam!

Someone To Watch Over Me, George Gershwin (wykonanie Ella Fitzgerald)

It’s Time to Say Goodnight, Henry Hall

sobota, 25 września 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 10


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Czuję, że muszę przyspieszyć moje wielkie czytanie, bo mam już trzytygodniowy poślizg względem anglojęzycznego, a chciałbym gdzieś pomiędzy wpisy wepchnąć również recenzję Pyłu Snów. Więc do dzieła: w rozdziale 18 wątki zaczynają się splatać, a mgła unosić.

Rozdział otwiera scena z udziałem Podpalaczy Mostów. To jeden z cieplejszych fragmentów Ogrodów Księżyca. Sójeczka izolował się od swoich podkomendnych - w życiu zbyt wiele naoglądał się śmierci - wyznawał zasadę „nie spoufalania się”, bowiem w ten sposób łatwiej było mu znosić stratę żołnierzy. Oddział doprowadza do konfrontacji dowódcy z tym strachem – wreszcie Sójeczka przyjmuje ich „ofertę” przyjaźni. Jak wspominałem we wcześniejszych postach z serii, Eriksonowi świetnie wychodzi obrazowanie żołnierskiego braterstwa i tym razem jest nie inaczej. Scena nie jest wymuszona ani ckliwa. Jest szczera.

Tymczasem Paran dociera do Darudżystanu z półżywym Collem. Dawny możny prosi kapitana, aby zaprowadził go do Gospody „Pod Feniksem.” W tawernie przebywają już Crokus i Żal/Apsalar – pracownice przybytku otrzymały wyraźne rozkazy od Węgorza, aby ich tam zatrzymać. Przybywa Kalam (ponownie próbuje skontaktować się z Gildią Skrytobójców), któremu Paran wydaje stanowczy rozkaz – zabójca ma sprawdzić Młotka, uzdrowiciela Podpalaczy Mostów.

W gospodzie pojawia się cały oddział Malazańczyków. Młotek rzeczywiście jest w stanie uleczyć Colla, ale nie na tym skupi się czytelnik. Tylu informacji i odpowiedzi, ile otrzymujemy podczas tej sceny, nie dostaliśmy chyba od początku książki. Sójeczka kontaktuje się z Dujekiem za pośrednictwem dziwnego komunikatora pradawnej rasy K’Chain Che’Malle (biorąc pod uwagę konstrukcję ich twierdz oraz statek odkryty przez Karsę w Domu Łańcuchów, zakładam, że to jakiś rodzaj zaawansowanej technologii, nie magia). Zaczyna się wymiana wieści. Bohaterowie debatują o śmierci czarodziejów (Ballurdana i Tattersail), o zamiarach Laseen, o prawdziwym celu Lorn i Toola, o machinacjach potęg (Tronu Cienia, Oponn, Rake’a i „jakiejś marionetki”). Wreszcie, otrzymujemy dwa soczyste kawałki, które staną się osią następnych dwóch tomów serii. Dujek wspomina o rozwiązaniu armii i rychłym transporcie do Siedmiu Miast, gdzie lud dojrzał do buntu (witajcie Bramy Domu Umarłych), a także o większym od Rake’a czy jaghuckiego tyrana zagrożeniu z południa, w osobie Panniońskiego Jasnowidza (witaj Wspomnienie Lodu). Pamiętam, że czytając ten fragment pierwszy raz, wiele lat temu, zachodziłem w głowę: dobry Boże, nie skończył jeszcze (mowa oczywiście o Eriksonie) jednego wielkiego konfliktu, a już planuje następny? Dzisiaj uważam to za mistrzowski ruch. Rzadko kiedy prowadzący wojnę skupiają się tylko na pokonaniu wroga – świat jest zawsze bardziej złożony - patrzą naprzód, na powojenną sytuację, na konflikty i problemy, które powstaną w wyniku zakończenia danego starcia. Tak jest też w Malazańskiej Księdze Poległych.

W cieniu powyższej sceny rozgrywają się inne, bardziej kameralne, ale nie mniej ważne. Rallick Nom ściera się z Ocelotem w dzwonnicy K’rula. Ten drugi płaci za spotkanie życiem, ten pierwszy zostaje jednak ranny. Daleko poza miastem Tool lokalizuje finnest tyrana (w uproszczeniu, magiczny artefakt, w którym Jaghut przetrzymuje część swojej mocy). Plan wygląda następująco: Lorn zaniesie przedmiot do miasta, aura jej miecza ukryje go na pewien czas przed zmysłami tytana. Kiedy ten się obudzi i odkryje, gdzie znajduje się drogocenny obiekt, uda się po niego i wpadnie w pułapkę.

Rozdział 19 to ciąg scen przygotowujących wielki finał. Z jednej strony Rallick i Murillo pieczętują plany zabicia Turbana Orra (rany odniesione przez Rallicka zasklepiły się, a otataralowy pył pokrywający jego ciało zniknął). Murillo podejrzewa Kruppe’ego o bycie Węgorzem. Również Wielki Alchemik Baruk wyraża zainteresowanie nieuchwytnym przywódcą siatki darudżystańskich szpiegów i – to już moja spekulacja – również domyśla się, że jest nim Kruppe. Lorn przedostaje się samotnie do miasta (dzięki mocy otataralowego miecza, jej rany prawie się zasklepiły; przypomnijcie mi proszę, czy to Gotism, bo nie kojarzę tego leczniczego efektu z następnych tomów). Zamierza ukryć gdzieś finnest, a potem rozprawić się z powiernikiem monety i Żal/Apsalar. Paran zastanawia się nad planami Sójeczki dotyczącymi Darudżystanu – czy zamierzają przejąć władzę, aby z pomocą bogactwa państwa-miasta walczyć z Laseen? Nie, mają gorszego wroga, o którym była już mowa w poprzednim rozdziale: Panniońskiego Jasnowidza.

W rozdziale 19 Erikson poświęca też trochę miejsca Crokusowi i Apsalar. Jeszcze w gospodzie „Pod Feniksem” młody złodziej ma złe przeczucie; musi się rozmówić z Chalice. Na zewnątrz Serrat, jedna z Tiste Andii, która próbowała ich już zaatakować przed posiadłością Mammota (niewielka scenka z rozdziału 18), jeszcze raz nastaje na ich życie, ale powstrzymuje ją jakaś tajemnicza siła. Crokus i Apsalar kryją się w dzwonnicy K’rula, gdzie odnajdują ciało Ocelota. Widzą, jak na nocnym niebie wokół Odprysku Księżyca pojawiają się skrzydlate sylwetki. Apsalar opowiada Crokusowi legendę o ogrodach kryjących się pod powierzchnią księżyca i o czasie, kiedy wybrani zstąpią tam, aby żyć wiecznie w pokoju. Ci w was, którzy czytali Myto Ogarów, wiedzą, że to nie będzie możliwe.

piątek, 24 września 2010

Sezon na...

Jesień to nowa wiosna. Przynajmniej serialowa. Przez lata przerzucałem się powoli na telewizyjny import i teraz w zasadzie pilniej śledzę ramówki amerykańskich stacji, niż naszych własnych. Jesień to nowa wiosna, bo to początek sezonu. Ulubione serie powracają po kilkumiesięcznej przerwie (często aby rozwiązać cliffhanger), a widz ma nadzieję, że odkryje też jakąś nową perełkę.

Mógłbym się rozpisać o Fringe’u albo Supernatural, ale myślę, że trąciłoby to banałem, więc zamiast tego przypomnę, że w zeszłym tygodniu debiutował trzeci sezon Clone Wars. Tak, to animacja, teoretycznie dla dzieci, chociaż w zeszłym roku z rosnącym zdziwieniem śledziłem zwyżkującą liczbę dojrzałych wątków i przede wszystkim śmierci na ekranie. Po premierowych odcinkach trzeciego sezonu mogę powiedzieć tylko tyle: to najlepsza rozrywkowa space opera, jaką oglądałem w ciągu ostatnich lat (scenariusze biją na głowę nowe odsłony filmowe sagi).

Na ekrany telewizorów powrócił też stosunkowo młody serial, Community, nietypowa komedia o community college, czymś pośrednim między szkołą policealną a studiami wyższymi. Community wyróżnia się przede wszystkim niecodziennym humorem i, podobnie jak The Office, brakiem „śmiechu z pudełka.” Polecam.

czwartek, 23 września 2010

Recenzja. Pustka: Sny

Pustka: Sny Petera F. Hamiltona. Trudny orzech do zgryzienia. Zanim napisałem tę recenzję, zastanawiałem się długo, czy zacząć ją od początku, czy od końca, wreszcie, wiedząc, że nie będę w stanie utrzymać tajemnicy werdyktu do ostatniego akapitu, zrezygnowany postanowiłem wyłożyć kawę na ławę. Pustka: Sny okazała się książką nie dla mnie. To znaczy, było w niej wiele z tego, co w literaturze hard SF lubię, ale kiedy poskładałem te kawałki w całość, nie spodobał mi się tak zbudowany obrazek.

Pustka: Sny to historia zakrojona na szeroką – galaktyczną – skalę. W centrum Mlecznej Drogi znajduje się pustka. Kiedyś wierzono, że to super-czarna dziura, ale prawda jest zgoła inna: to sztuczny konstrukt, w którego wnętrzu mieści się inny świat. Miliardy ludzi, wyznawców Żywego Snu, pragną dołączyć do tej drugiej rzeczywistości poza horyzontem zdarzeń. Taka deklaracja wzbudza niepokój wielu frakcji postludzkiego rządu Wspólnoty i obcych ras, bowiem próba sforsowania pustki może się zakończyć wielkim pożeraniem – ekspansją, która zagrozi istnieniu Galaktyki.

Moim zdaniem to świetny pomysł, rozwijany powoli, ale konsekwentnie na przestrzeni powieści… która nie ma końca. Biorąc do ręki Pustkę: Sny, wiedziałem, że to pierwsza część planowanej trylogii, ale oczekiwałem jakiegoś rodzaju konkluzji. Hamilton mnoży wątki, ale praktycznie żadnego nie zamyka, a te, które udaje mu się doprowadzić do pewnych konkluzji, zawodzą. Nie ma zwrotów akcji, nie ma wypływających na światło dzienne tajemnic - te, jak przeczuwam, autor pozostawił sobie na ostatni tom – fabuła prze do przodu jak lodowiec (o tym za chwilę), tyle że nigdzie nie dociera. Zrozumiałbym, gdyby to polski wydawca podzielić oryginał na części, ale nie, to sam autor postanowił urwać książkę niejako w połowie.

Biorąc do ręki Pustkę: Sny, wiedziałem, że to pierwsza część planowanej trylogii, ale nie miałem pojęcia, że to kontynuacja innej historii. Dopiero pobieżne poszukiwania w Internecie pozwoliły mi ustalić, że to opowieść rozgrywająca się w świecie Wspólnoty, znanego polskim czytelnikom (ale nie mnie) z książek Gwiazda Pandory i Judasz wyzwolony, wydanych przez Zysk i S-ka. Początkowo było to dla mnie zaletą, „historyczne” tło nadawało światu wiarygodności, ale z czasem odwołania i odniesienia stawały się coraz częstsze, dłuższe i bardziej natrętne, na kartach książki zaczęły się pojawiać coraz liczniejsze postacie ze wspomnianej dylogii, spychając część oryginalnych bohaterów Pustki: Snów na bocznicę, a ja zacząłem tracić zainteresowanie. Czułem się troszkę oszukany, gdybym znalazł na okładce wzmiankę o przynależności książki do jakiejś serii, to albo sięgnąłbym po pierwszą pozycję z listy, albo nie sięgnąłbym po żadną.

Pustka: Sny lśni najjaśniej, kiedy zagłębia się w niuanse skonstruowanego przez Hamiltona uniwersum. Wizja przyszłości jest bardzo sugestywna, kolejne technologie i wynalazki intrygują, obraz społeczeństwa (z drobnym wyjątkiem, patrz poniżej) przekonuje. Nie przeszkadzają długie diatryby i dygresje, bo twory wyobraźni autora są tak fascynujące. Szkoda, że i tutaj serwuje się nam łyżkę dziegciu. Terminologia jest zbyt rozbudowana. Brak słowniczka wprawiał mnie przez pierwsze sto stron w stany głębokiej konsternacji i utrudniał lekturę. Później przekonałem sam siebie, że to z pewnością terminy wyjaśnione w poprzednich częściach z cyklu, ale nie: Hamiltonowi zdarza się mimochodem tłumaczyć pewne fundamentalne dla konstrukcji świata rzeczy dwieście, trzysta, czterysta stron od momentu ich pojawienia się.

Na korzyść Pustki: Snów nie przemawia również tempo akcji. Powyżej porównałem fabułę do lodowca i było to porównanie jak najbardziej celowe. Przy dziele Hamiltona Fundacja Asimova to wciągający thriller. Narracja przeskakuje od postaci do postaci, zazwyczaj, kiedy sprawy nabierają rozpędu, zmieniamy punkt widzenia. Nie widzę w tym nic złego, nauczyłem się już tego oczekiwać od hard SF, tylko że… tylko że w tym wypadku te dłużyzny są nieuzasadnione. Mniej więcej jedna trzecia książki została poświęcona na wątek oderwany od wszystkich innych (to w zasadzie opowieść fantasy o dorastaniu), wątek, który praktycznie nie łączy się z główną osią fabularną. Być może ten ostatni zarzut jest niesprawiedliwy i czysto subiektywny – nie lubię, kiedy w jednej książce prowadzone są dwie niezwiązane ze sobą historie i nie przekonuje mnie wyjaśnienie, że ich połączenia doczekam się w następnym tomie.

I wreszcie ostatni winowajca: seks. Sygnalizowałem już moje rozterki z lektury we wcześniejszym poście i niestety wątpliwości, co do twórczości pisarzy SF, nie zostały rozwiane. Seks w Pustce: Snach wydaje się wymuszony. Pretensjonalny i nie na miejscu. Nic nie wnosi, jest zaprezentowany płytko i powierzchownie, bez społecznego kontekstu, ma szokować lub bawić, nie wiem. Zamiast socjologicznej analizy, której się spodziewałem, dostałem poradnik jak technologia może usprawnić lub udziwnić ludzką seksualność. Cały jeden wątek Pustki: Snów czyta się jak kiepską wersję Seksu w Wielkim Mieście. Gdyby na tym kończył się mój problem z obrazem seksualności w książce Hamiltona, skwitowałbym to uśmieszkiem i słowami de gustibus…, ale niestety, znalazłem tutaj coś bardziej niepokojącego.

W moim odczuciu Pustka: Sny jest seksistowska. W dalekiej przyszłości, kiedy ludzkość nauczyła się porzucać ciało i wstępować do wszechwładnej sieci, kiedy śmierć jest tylko niewygodą, a Galaktyka została zbadana od krawędzi do krawędzi, kobiety (koniecznie nieziemsko piękne) wciąż są postrzegane przede wszystkim jako nagrody. Z dwóch głównych bohaterek, jedna przez kilkadziesiąt lat wzdycha do mężczyzny, który ją opuścił, nie marząc o niczym innym by tylko przyjął ją z powrotem, a druga idzie do łóżka praktycznie z każdym, a wszystkie jej przelotne romanse są podszyte tendencją do podległości. Z kolei jeden z męskich bohaterów spełnia swe fantazje, tworząc hologramy kobiet, które są mu – a jakże by inaczej – całkowicie podległe. Nie należę do szczególnie pruderyjnych ludzi, ale wszystkie sceny Pustki: Snów kręcące się wokół seksu pozostawiły mnie z poczuciem niesmaku.

I jak, znacie już mój werdykt? Myślicie, że udałoby mi się zachować mój stosunek do Pustki: Snów w tajemnicy aż do tej chwili? To może Was zdziwię: ostatecznie książka Hamiltona wcale nie jest tak zła, jak mogłoby to wynikać z powyższego tekstu. Jest porządnie napisana (chociaż średnio przetłumaczona) i skierowana ku konkretnemu odbiorcy – ja nim nie jestem. Jeśli jesteś fanem cyklu zapoczątkowanego przez Gwiazdę Pandory, jeśli bardziej zależy ci na wizji świata, niż na fabule, jeśli nastawiasz się na czytanie trylogii, a nie pojedynczej książki, Pustka: Sny jest dla ciebie. Na kartach swojej książki, Hamilton zawarł masę ciekawych pomysłów i rozwiązań. Jego sceny akcji (kiedy już się pojawiają) są intensywne i nakreślone z rozmachem. Humor jest inteligentny i odpowiednio dawkowany. Tylko ten seks…

czwartek, 16 września 2010

Śmiertelny bóg nadszedł

Dziś premiera Śmiertelnego boga. Wreszcie się doczekałem. Przyjmuję ją z mieszaniną ulgi i obawy. Teraz najtrudniejszy etap: czytelnicy.

Jest 7:23, kończę pakować walizki. Wybieram się na zasłużony urlop, kolejny wpis na blogu dopiero w połowie przyszłego tygodnia (chyba że będę miał tam stabilny dostęp do Internetu). Kierunek: Berlin. Czas się przekonać, czy miasto, które odmalowałem w Śmiertelnym bogu, dorasta do wyobrażeń.

środa, 15 września 2010

Fragment Śmiertelnego boga


No tak, tytuł posta załatwia sprawę. Premiera Śmiertelnego boga już jutro, a tymczasem w sieci pojawił się pierwszy fragment książki (chociażby tutaj). Trudno mi ocenić, jak bardzo reprezentatywny jest to urywek – pewnie powinien być pełen wybuchów i golizny – ale mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu.

PS.
Do tekstu wkradła się literówka (na pewno ją znajdziecie), co jest o tyle kuriozalne, że w moich egzeplarzach książki jej nie ma.

wtorek, 14 września 2010

Jedenaście pazurów

Jak nie napiszę posta przez tydzień, to nic się nie dzieje; jak się wreszcie zabiorę do pracy, pojawia się tysiąc newsów na raz. Tak więc: SuperNowa ujawniła kolejny punkt swojego planu wydawniczego, zbiór opowiadań Jedenaście pazurów (duchowego spadkobiercę starych Trzynastu kotów) i, niespodzianka, niespodzianka, znalazł się w nim i mój tekst. To bardzo przyjemne uczucie, widzieć swoje nazwisko obok takich sław jak Andrzej Sapkowski czy Łukasz Orbitowski.

Jak informuje SuperNowa, zbiór ukaże się jeszcze w tym roku.

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 9


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Rozdziały 16 i 17 zwalniają gorączkowe tempo narzucone poprzednim razem. Lorn powraca do Toola, który odnalazł wejście do kurhanu. To ostatnia chwila wahania - wypuszczenie tyrana nie wydaje się najlepszym pomysłem – niemniej jednak Przyboczna kontynuuje podróż po obranej ścieżce. Jej wybór, a raczej brak wyboru, zdanie się na los, kontrastuje z postępowaniem innych bohaterów rozdziału 16 (Parana i Colla) i świetnie podkreśla siłę twórczości Eriksona. Posiadając tak długą listę dramatis personae o różnych usposobieniach i celach, twórca MKP może pokazać całą gamę reakcji, w tym liczne błędne i pochopne decyzje; możemy śledzić poczynania poszczególnych postaci i dowolnie je zestawiać, wpisywać w kategorie czy przyporządkowywać do leitmotifów serii. Nie wiem, ilu czytelników faktycznie interesuje się motywami przewodnimi w książkach Eriksona, ale dla mnie to jeden z magnesów, który wciąż i wciąż przyciąga mnie do tej sagi.

Crokus i Żal powracają do Darudżystanu (Żal otrzymuje nowe, tutejsze imię: Apsalar, po bogini-patronce złodziei). Kruppe i Murillo śledzą ich, bo grubasek obawia się o bezpieczeństwo nosiciela monety Oponn (ale czemu zależy mu na wybranku boga przypadku?). Po drodze przez Wzgórza Gadrobi, Kruppe dzieli się też z kompanem podejrzeniami, co do natury misji Przybocznej. Już w mieście, Murillo i Rallick Nom finalizują swoje plany przywrócenia stanowiska i statusu Collowi.

Na Równinie Rhivii Paran zostaje zaatakowany przez tubylców, ale cudem wychodzi z opresji (przyp. MW: a podobno nie znajdował się już pod wpływem Oponn…). Spotyka odrodzoną Tattersail (pięciolatkę; we Wspomnieniu Lodu poznamy straszliwy proces, dzięki któremu taki szybki wzrost był możliwy), która obiecuje mu, że znów się spotkają. Paran spotyka również Colla – mężczyźni nawiązują specyficzny rodzaj przyjaźni, wymieniają się opowieściami o dawno dokonanych wyborach (Coll wreszcie zdradza okoliczności swojego społecznego upadku) i postanawiają wspólnie wkroczyć do Darudżystanu.

Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że u Eriksona cała masa ludzi zawsze spotyka się przypadkowo na jakimś pustkowiu albo pustyni?

Rozdział 17 otwiera Księgę Szóstą, dotarliśmy już do trzech czwartych książki. Finał powoli wyłania się z chaosu – na pewno weźmie w nim udział tyran i Anomander Rake, ale poza tym pozostali bohaterowie-pionki są wciąż w ruch.

Rallick Nom dowiaduje się od agenta Węgorza (być może Niszczyciela Kręgu) o zleceniu na Colla, wystawionym przez lady Simtal. Zabójca nie zamierza stać spokojnie: w swoje ciało wciera otataralowy pył, który otrzymał od Baruka, zamierzając przeciąć drogę wynajętemu skrytobójcy. Erikson, ustami Wielkiego Alchemika, informuje nas, że proszek może mieć nieoczekiwane konsekwencje, w subtelny sposób dając do zrozumienia, że w grę wchodzi ascedencja.

Crokus i Apsalar przebywają w domu wujka Mammota, kiedy otrzymują informacje, że szukają ich ludzie D’Arle’ów. Młody złodziej uważa, że zdradziła go dziedziczka rodu, Chalice.

Najważniejszy fragment tego rozdziału opisuje rozmowę Wielkiego Alchemika z Anomanderem Rake’iem. Po raz pierwszy jesteśmy w stanie zobaczyć „bardziej ludzką” stronę Władcy Odprysku Księżyca. Tiste Andii tłumaczy Barukowi swoje motywy: prowadzi swój lud do walki w imię cudzej sprawy, bowiem alternatywą jest apatia. To potężny wątek, a jego fabularne korzenie sięgają „zdrady” Matki Ciemności, o której pisałem odrobinę przy okazji poprzedniej części Wielkiego czytania. W Ogrodach Księżyca wszystko to nie jest jednak dostatecznie wyjaśnione, dlatego można wybaczyć czytelnikowi, który znów dokona porównania Tiste Andii i elfów (chociażby tolkienowskich). Tak jak wspomniałem wcześniej, dopiero kolejne tomy, zwłaszcza Myto Ogarów (w tym artykule występujące wyjątkowo jako odwołanie pozytywne), przeistoczą tę rasę w oryginalny, fascynujący twór.

Niecodzienna wylewność Anomandera Rake’a też jest zastanawiająca – ja przypisuję ją nieobecności Dragnipura. Jak dowiemy się później (dużo później), starożytny miecz ciąży na duszy Władcy Odprysku Księżyca, dlatego wydaje mi się całkiem rozsądnym założenie, że jego absencja ma tak duży wpływ. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę to, czego dowiadujemy się o orężu w Mycie Ogarów, trudno sobie wyobrazić, że Rake pozostawi go gdzieś na tak długi czas. Gotism?

Rozmowa Baruka i Anomandera Rake’a nie zawęża się jednak tylko do motywacji Tiste Andii. Otrzymujemy kolejne (bardzo skąpe) informacje o Koterii T’orrud i o Mammocie, Wielkim Kapłanie D’rek, Robaka Jesieni. Ten ostatni poważył się na bardzo niebezpieczną wycieczkę – magiczną, duchową podróż do kurhanu jaghuckiego tyrana. Wyprawa ma katastrofalne skutki; umysł Mammota zostaje uwięziony w sieci zaklęć Imassów (Grota Tellann) i Jaghutów (Omtose Phellack). Istnieje szansa, że budzący się tyran spróbuje go zniewolić (o czym ostatnim razem przestrzegał Tool).

Pozostały nam jeszcze cztery artykuły dotyczące Ogrodów Księżyca. Jeśli znajdę czas, na koniec zawrę również krótkie podsumowanie i/lub ogólne spostrzeżenia na temat stanu cyklu.

poniedziałek, 13 września 2010

O Śmiertelnym bogu na Polterze

Premiera Śmiertelnego boga zbliża się nieubłaganie (to już w czwartek!), a tym, którzy chcieliby dowiedzieć się o książce czegoś więcej – bo zdumiewająco nie przekonał ich blurb ani okładka – zapraszam do lektury „Wieści z warsztatu” w serwisie Poltergeist, w których zdradzam co nieco o fabule i konstrukcji utworu.

Jeśli zaś, czytelniku, zupełnie nie interesuje cię Śmiertelny bóg, to może ucieszy cię informacja, że już jutro pojawi się kolejna odsłona Wielkiego czytania Malazańskiej Księgi Poległych (odsłona dziewiąta).

wtorek, 7 września 2010

Pisarze SF to zboczeńcy


Ni to informacja, ni felieton, po prostu spostrzeżenie. Jestem w trakcie lektury Pustki: Snów Petera F. Hamiltona, mniej więcej w połowie stawki. Recenzji spodziewajcie się dopiero w przyszłym tygodniu (trochę spraw się nawarstwia, w tym praca nad nową książką i planowanie urlopu), ale już dziś chciałem się podzielić luźną obserwacją.

Nie chcę specjalnie wdawać się w szczegóły (każdy powinien odkrywać seksualne perwersje na własną rękę!), ale zdradzę tyle: w pewnym trzeciorzędnym wątku – przynajmniej na razie, chociaż mam swoje podejrzenia - kelnerki-dekoratorki wnętrz pojawia się koncepcja wieloludzi i… wynikają z tego wszelkiej maści seksualne frywolności.

To jest ok. Literatura jako taka ocieka erotyzmem, tym zmysłowym i, częściej, tym okładkowym, i nic w tym złego. Może nie spodziewam się go w książce hard SF (a może po prostu nie wiem, co oznacza „hard” w nazwie gatunku) i dlatego bierze mnie z zaskoczenia… Ale nie. Wcześniej tego roku czytałem Rzekę bogów Iana McDonald i odniosłem podobne wrażenie epatowania wulgarnym seksem. Troszeczkę mnie to wtedy raziło, bo w tamtej książce seksualizm i pożądanie przeciekało na inne emocje, jak gniew czy strach. W zeszłym roku, jeszcze przed założeniem bloga, czytałem coś Charlesa Strossa i – uwaga – niewybredny seks również tryskał na lewo i prawo i zapaskudził mi moje science fiction.

Nie jestem na tyle cyniczny, by z góry oskarżać autorów o przelewanie fantazji i frustracji seksualnych na kartki książek, upatruję się w tym raczej chęci pokazania rozluźniających się więzów tabu, krępujących społeczeństwo. Następuje ogólna laicyzacja i zmiana standardów moralnych, obniża się wiek inicjacji seksualnej. [Tu nastąpi mała dygresja: często statystki podają, że ten wiek wzrasta; kiedy jednak się im przyjrzeć, okazuje się, że nastolatki po prostu coraz częściej wyłączają pewne, hm, czynności z kręgu zachowań seksualnych, sztucznie zawyżając wynik.] Tendencja do kurczenia się sfery intymnej to kolejna fasetka przemian społecznych. Autorzy SF ekstrapolują z tych faktów przyszłościowe społeczeństwo, gdzie wszystko jest dozwolone.

I to też jest ok. Ale. I to jest meritum, do którego zmierzam, rzadko kiedy za powierzchownymi zmianami idą te głębsze. Można sypiać z kim się chce? Ok. Wszelkie konfiguracje płci, zwierząt, robotów, obcych, Bóg jeden wie czego są w modzie? Ok. Istnieje 100% skuteczna antykoncepcja chroniąca przed zapłodnieniem i wszelkimi chorobami wenerycznymi? Podwójne ok. Tylko czemu w takim świecie definicje miłości, wierności, lojalności, przywiązania i pożądania pozostają generalnie nie zmienione? Czemu bohaterowie kierują się mentalnością XXI-wiecznego napaleńca, a jedyna różnica polega na tym, że wszystkie szlabany zostały uniesione?

Mi od razu przychodzą do głowy różne nieoczekiwane konsekwencje.

W świecie opływającym seksem, ten seks uległby dewaluacji. W świecie, gdzie przypadkowe kontakty seksualne są w normie, tak zresztą jak utrzymywanie kilku/kilkunastu kochanków/kochanek, definicja rodziny uległaby przewartościowaniu (i opierałaby się na innych wartościach). W świecie, gdzie większość ludzi zostaje genetycznie zmodyfikowana, aby być pięknymi, szpetota stałaby się nową urodą. Gdzie dzieci można stworzyć z próbówki/klonować/przenosić do sieci, rodzicielstwo straciłoby na wartości. To prawo rzadkości w najczystszej postaci.

Moja teoria na temat pisarzy SF jest taka: oni naprawdę chcą pokazać te wszystkie społeczne zmiany, tylko dają się ponieść chwili, a później, w błogostanie, tracą wątek. Wiecie jak to jest. Wniosek jak w tytule.

czwartek, 2 września 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 8

[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Rozdziały 14 i 15 powtarzają rytm poprzednich – pierwszy jest pełen ekspozycji, w drugim dużo się dzieje (aczkolwiek tym razem dostajemy też solidną dawkę informacji).

Rozdział 14 to przede wszystkim rozmowy przybocznej i Toola. Para powoli dociera do kurhanu jaghuckiego tyrana i roztrząsa wiążące się z tym faktem wątpliwości. T’lan Imassowie wysłali samotnego wojownika (przypomnę, bezklanowego), ponieważ tyran potrafi zniewalać umysły, ba, być może potrafiłby zniewolić cały kontynent; rzucający kości nie są głupi, wolą poświęcić jednostkę, niż cały klan. Fakt, że ziomkowie Toola tak łatwo godzą się z jego ewentualną stratą zmusza Lorn do nieprzyjemnych rozmyślań o własnej zastępowalności. Powoli dochodzi do niej, że jest nic nie znaczącym trybikiem w maszynie.

T’lan Imass wreszcie wyjaśnia plan Cesarzowej: uwolniony tyran zwiąże walką Anomandera Rake’a, osłabi go. Wtedy do akcji wejdą imperialni magowie i, być może, uda im się pokonać władcę Odprysku Księżyca. Lorn zdaje sobie sprawę z lekkomyślności i szaleństwa tego planu, ale jest już o wiele za późno, aby się wycofać.

Od Toola dowiadujemy się również co nieco o Tiste Andii i samych Imassach. Okazuje się, że ci pierwsi nie pochodzą nawet z tego świata, a z Kurald Galain, pradawnej groty Ciemności. Historia „zdrady” Matki Ciemności i następującego po niej exodusu będą na przestrzeni serii często przywoływane i reinterpretowane, a wieść głosi, że Steven Erikson napisze w przyszłości całą trylogię poruszającą ten temat.

Według słów Toola, T’lan Imassowie są przodkami ludzi, a ludzka rasa odziedziczyła po nich wojownicze skłonności (ktoś mógłby rzec, skłonności do samozniszczenia). Z Eriksona wychodzi jego archeologiczno-antropologiczna przeszłość. Pokazał (i pokaże, w przyszłych tomach, zwłaszcza Przypływach Nocy) nam społeczeństwa i rządzące nimi mechanizmy, a teraz pokaże nam nasze korzenie. Niżsi od ludzi, o wydatnych łukach brwiowych, Imassowie są modelowani po Neandertalczykach, zarówno w wyglądzie, jak i kulturze. „Ufantastycznienie” dziejów Ziemi to zresztą dewiza Malazańskiej Księgi Poległych – epoka dinozaurów (K’chain Che’malle), pierwsze hominidy (Eres), kataklizm powodujący wielkie wymieranie (upadek Okaleczonego Boga) czy właśnie zlodowacenie i pierwsi ludzie (Jaghuci i Imassowie).

Pozostałe wątki tego rozdziału również obracają się wokół kurhanu jaghuckiego tyrana. Kruppe i kompania z Gospody „pod Feniksem” zdąża właśnie w tym kierunku, aby szpiegować dla Baruka, za nimi zaś podąża Żal, gotowa zabić Crokusa przy pierwszej okazji.

Z innej strony równin do kurhanu zbliżają się Paran i Toc Młodszy. Natrafiają na miejsce starcia Wielkich Kruków i Loczka (patrz poprzednie rozdziały), a młody Szpon ma wizję czekającej na nich zasadzki.

Rozdział 15 to, jak zapowiadałem, kolejna wielostronna walka. Wpierw pojawia się Loczek, który atakuje Parana i Toca (ten ostatni zostaje wrzucony do jakiejś groty). Obserwujący wszystko Szybki Ben wysyła (zgodnie z umową) wiadomość do Tronu Cienia, a ten szczuje maga-laleczkę swoimi Ogarami. Do kurhanu tyrana zbliża się grupa Kruppe’ego, ale ich drogę zastępuje Lorn. Walka kończy się przedwcześnie swoistym rozejmem (nawet podczas drugiego czytania w tym miejscu drapałem się w głowę; cała ta scena przypominała mi nieporozumienie rodem z gry rpg), za to pojawia się Żal, gotowa zabić Crokusa.

Loczek, obawiając się nadciągających Ogarów, próbuje uciec, ale Szybki Ben podcina mu sznurki mocy (dosłownie). Mag-laleczka błaga Parana o pomoc, ale ten odmawia. Ogary rozszarpują go więc na kawałki i zwracają pyski ku kapitanowi. Przybywa Anomander Rake, zabija dwa z Ogarów. Pojawia się Tron Cienia. Jak widzicie, sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, a stawki rosną. Na szczęście dla Darudżystanu, dwa Ascedenty niechętnie się dogadują. Tron Cienia wycofuje się ze swoimi pupilami, odwołuje również misję Kotyliona (Patron Skrytobójców opuszcza ciało Żal; nie będzie już próbował dosięgnąć Cesarzowej).

Na tym nie koniec. Paran dyskutuje chwilę z Rake’iem. Władca Odprysku Księżyca bada go dokładnie i stwierdza, że kapitan nie znajduje się już pod wpływami Oponn (chociaż jego miecz wciąż jest zaklęty) – Bliźnięta Losu opuściły go w pośpiechu. Paran bada ciała martwych Ogarów, a kontakt z ich krwią przenosi go wewnątrz miecza Anomandera, Dragnipura. Ten fragment piętnastego rozdziału za każdym razem sprawia mi problem, bo mimo lektury ośmiu tomów, nadal nie wiem, jak wszystko, co tu się wydarzyło, jest możliwe zgodnie z wewnętrzną logiką świata Malazańskiej Księgi Poległych.

W środku Dragnipura znajduje się wielki wóz, ciągnięty przez niezliczone ofiary miecza. Na wozie podróżuje grota Ciemności, a za wozem podąża… ale to już fabuła innego tomu. W każdym razie, fabularnie Dragnipur jest świetnym, oryginalnym pomysłem. Dusze zaprzężone do wozu to wyjątkowo straszliwy obraz, świetnie oddający strach, który miecz wywołuje u wrogów Rake’a (pamiętacie czarodziejów z Pale?). Natomiast akcja tego fragmentu… Paran trafia do wnętrza Dragnipura w dość niezwykły sposób (tzn. nie jest jego ofiarą; nic ponadto nie wiemy). Od jednego z przykutych do wozu dowiaduje się, że Ogary sprawiają tu pewne problemy, więc… kapitan ściąga tu Oponn (czytelnik po raz pierwszy jest świadkiem sytuacji, w której bóg musi się poddać woli śmiertelnika), a one wyjaśniają mu, że łańcuchy więżące Ogary biorą się z groty Cienia, Kurald Galain. Być może zwabienie stworów w głąb Ciemności, uwolni je. Ten plan zostaje wprowadzony w życie, Ogary znikają, a chwilę później Paran wraca do normalnego świata.

Uwielbiam Eriksona, ale doprawdy, za żadne skarby nie mogę zrozumieć znaczenia tej sceny. Tak, ostatecznie jej reperkusje zobaczymy w Domu Łańcuchów, a do kwestii Dragnipura powrócimy w Mycie Ogarów, ale te wątki nadal nie wyjaśnią „czemu, jak i po co” tej konkretnej sceny. Nie zrozumcie mnie źle – zarówno za pierwszym, jak i drugim czytaniem, ten fragment mi się podobał, ale jednocześnie rodził kłopotliwe pytania, na które do tej pory nie znalazłem odpowiedzi.

Ufff. W porównaniu z powyższym końcówka rozdziału jest nieopisanie nieskomplikowana i podana czytelnikowi wprost. Kotylion/Sznur opuścił ciało Żal (zgodnie z umową Tronu Cienia i Anomandera Rake’a). Dziewczyna jest zdezorientowana, nie pamięta nic, co przydarzyło się od czasu tamtego przemarszu wojsk w Itko Kan (początek książki). Coll przekonuje Crokusa, by zabrał ją do Darudżystanu, do wujka Mammota, który być może będzie mógł jej pomóc.

środa, 25 sierpnia 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 7



[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Dzisiaj będzie krótko i zwięźle, bo i muszę nadgonić zaległości, i rozdziały, które mam przed sobą, są bardzo zwarte.

Rozdział 12 należy do bardzo spokojnych, ale za to pęka w szwach od informacji (tych mniej i bardziej przydatnych). Od Kruppe’ego dowiadujemy się, na przykład, o „bogu, który został przykuty”: to świetna zapowiedź przyszłych wydarzeń (Przykuty, zwany też Okaleczonym Bogiem, jest przecież jednym z głównych antagonistów serii), ale ten soczysty kąsek nic nie wnosi do fabuły Ogrodów Księżyca. Podobnie jest z układem Szybkiego Bena i Tronu Cienia. Dowiadujemy się, że ten pierwszy był kapłanem drugiego (nazywał się Ben Adaephon Delat i zrobił Ammansowi coś bardzo bardzo złego), ale niewiele ponadto.

Baruk dowiaduje się o poszukiwaniach przybocznej i Toola, ale znowuż nie chce zdradzać miejsca położenia kurhanu Jaghuta Anomanderowi Rake’owi. Wielki Alchemik kroczy wąską ścieżką pomiędzy groźnym wrogiem a niepewnym sprzymierzeńcem. Na wszelki wypadek wysyła kompanię z gospody „Pod Feniksem” na Wzgórza Gadrobi, aby obserwowali rozwój wypadków.

Wreszcie, Żal nawiązuje kontakt z kimś z darudżystańskiej gildii skrytobójców (dokładnie, z Rallickiem Nomem). Kalam i Szybki Ben udają się z nim na spotkanie. Śledząc narrację z punktu widzenia Rallicka, dowiadujemy się, że zabójca ma na zlecenie szefa, Ocelota, wprowadzić Malazańczyków w pułapkę.

Rozdział 13 stanowi niejako przeciwieństwo poprzedniego. Jego spora część to opis jednej wielostronnej walki. Mamy Kalama i Szybkiego Bena, mamy darudżystańskich skrytobójców z Rallickiem na czele, mamy wreszcie Tiste Andii z Odprysku Księżyca. Scena jest pełna akcji, ale i bardziej emocjonalnych momentów: do dzisiaj pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie fragment z imperialnym demonem. W skrócie chodzi o to, że podczas swojej ucieczki Szybki Ben wypuszcza na świat demoniczną istotę o imieniu Perła i nakazuje jej spowolnić prześladowców. Perła nie jest typowym demonem, w jego słowach pobrzmiewa żal, a wreszcie rozpacz, kiedy dowiaduje się, z kim będzie walczył (z Anomanderem Rake’iem) – wie, że wysyła się go na śmierć.

W dalszej części rozdziału strony konfliktu radzą sobie z reperkusjami powyższego starcia. Podpalacze Mostów zastanawiają się nad motywami władcy Odprysku Księżyca, Serrat (jedna z Tiste Andii) informuje swojego pana o napotkaniu niespodziewanego oporu, Rallick przekazuje przez Crokusa wiadomość Mammotowi: kwiat gildii został wybity. Malazańczycy domyślają się powodów postępowania Anomandera Rake, a sam Czarny Władca wyjaśnia je Barukowi: Tiste Andii zaatakowali członków gildii, aby imperium nie mogło skorzystać z ich usług. Wielki Alchemik nie jest szczególnie zadowolony z metod sprzymierzeńca, po raz pierwszy daje do zrozumienia, że jest być może kimś więcej, niż sądziliśmy do tej pory (Ascedentem).

Nieśmiało rozwija się wątek Crokusa. Młody złodziej (targany wyrzutami sumienia) włamuje się do komnat lady Chalice D’Arle, aby oddać, to, co ukradł, ale niespodziewanie spotyka tam samą szlachciankę. Ona jest oczarowana jego zalotami, on odnosi wrażenie, że z niego szydzi. Kiedy Crokus opuszcza rezydencję D’Arlów, dostrzega obserwującą go Żal.

We śnie Kruppe’ego grubasek i K’rul odbywają kolejną rozmowę. Pradawny bóg dzieli się informacjami: Tattersail szybko dorasta. Baruk i jego Koteria – prawdziwi władcy Darudżystanu – sprzymierzyli się z Anomanderem Rake’iem, Rycerzem Wielkiego Domu Ciemności. Kruppe powinien się wystrzegać Imassów i Jaghuta, a strzec nosiciela monety Oponn, Crokusa.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Śmiertelny bóg nadszedł (tak jakby)



Ja przynajmniej dostałem w swoje ręce (żylaste, nawykłe do ciężkiej pracy fizycznej ręce, patrz zdjęcie poniżej) egzemplarze autorskie. Prapremiera już za 3 dni na Triconie, w księgarniach – to już pewne – 17 września. Zdjęcia są odrobinę niewyraźne, ale nie mam tutaj warunków na porządną sesję zdjęciową (zwłaszcza oświetlenia).




sobota, 21 sierpnia 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 6


Zapraszam do kolejnego, odrobinę spóźnionego, wielkiego czytania (lepiej późno niż wcale).

[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Przypominam: w tym cyklu przywołuję treść poszczególnych rozdziałów sagi Stevena Eriksona, wdając się czasem w analizę lub interesujące dygresje. Oczywiście, moje posty są tylko cieniem rzucanym przez właściwy re-read, odbywający się na stronie wydawnictwa Tor. Osoby chcące pogłębić znajomość Malazańskiej Księgi Poległych kieruję tutaj.

Bez dalszego przedłużania, zanurkujmy w rozdziały 10 i 11. Dotarliśmy już mniej więcej do połowy książki i najbardziej zadziwiające jest to, że wciąż poznajemy kolejne postacie: Erikson zdaje się mieć ich niewyczerpany zapas, a jeśli któraś nie odegra znaczącej roli w tej książce, to możecie być pewni, że pojawi się na pierwszym planie w którejś z kolejnych części serii.

Rozdział 10 rozpoczyna się spokojnie: Toc i Paran spotykają się w Pale (ten pierwszy jest zadziwiająco nieporuszony „powrotem do żywych” kapitana), a potem wyruszają w ślad za przyboczną Lorn i Toolem. Tattersail jest już w drodze do Darudżystanu, ale zostaje zatrzymana przez kombinację starożytnej magii Tlan Imassów i zdrady, uosobionej tutaj przez maga Bellurdana. Może od razu podzielę się moimi wątpliwościami, co do użytej w tej scenie mocy (zresztą, amerykańscy recenzenci wtórują mi w tej kwestii). Pole uśmiercające magię zostało przez Imassów wykorzystane dokładnie raz – tutaj – w późniejszych książkach już o nim nie usłyszymy. Według mnie to dość przydatna umiejętność, dlatego dziwię się, że Tool wykorzystał ją tylko w Ogrodach Księżyca. Być może to „Gotism” i należy o nim zapomnieć, a może ja coś przeoczyłem – w takim wypadku zachęcam do komentowania.

W każdym razie spotkanie dwójki imperialnych magów nie przebiega w przyjaznej atmosferze i kończy się konflagracją (uwielbiam to słowo) czarów, w której ginie zarówno Bellurdan, jak i Tattersail – chociaż czarodziejka w ostatniej chwili dostrzega szansę ocalenia.

Ta scena jest bardzo ważna: zarówno dla fabuły Ogrodów Księżyca, jak i jej bezpośredniej kontynuacji, Wspomnienia Lodu (i dla Myta Ogarów, ale o tym akurat próbuję zapomnieć). Z jednej strony, poznajemy wreszcie cel przybocznej i Tlan Imassa: starożytny grobowiec jaghuckiego tyrana. Tattersail uświadamia sobie, że wysłannicy Cesarzowej zamierzają obudzić tę przerażającą istotę. My, czytelnicy, nie wiemy jeszcze, o kim mowa ani czemu powinniśmy się jej lękać, ale w czarodziejce wzbudza to niemały strach. Wyjaśnienie zostanie nam dostarczone niedługo potem, w rozdziale 11, gdzie Mammot wytłumaczy Crokusowi co nieco o pierwszych dniach Darudżystanu. Okazuje się, że miasto było początkowo tymczasową osadą poszukiwaczy jaghuckiego kurhanu, w którym ukryto ponoć potężne artefakty. Z kolei skąd inąd wiadomo, że tyran władał potężną magią i był znienawidzony zarówno przez swoich rodaków, jak i przez inne ludy, w szczególności Tlan Imassów.

[Ciekawostka lub Gotism: Mammot twierdzi, że Jaghutów nazywa się też czasem Jhagami lub „Shurle”, ale z tego co pamiętam z późniejszych tomów, Jhag to dziecię mieszanej krwi. O Shurle’ach nic sobie nie przypominam, nie sądzę, by ktoś jeszcze wymawiał tę nazwę.]

Drugą ważną konsekwencją spotkania na Równinie Rhivii będą narodziny… czegoś. Na początku rozdziału 11 znów przeniesiemy się do krainy snów Kruppego, gdzie dojdzie tym razem do spotkania ze starożytnym bogiem, K’rulem, rzucającym kośćmi (swego rodzaju szamanem) Tlanów – zwróćcie uwagę na brak drugiego członu nazwy – i młodą rhivijską kobietą. Najwyraźniej Kruppe jest osobą naprawdę osobliwą – do jego marzeń nie mają wstępu młodsi bogowie, dlatego do spotkania dochodzi właśnie tutaj, a on zdaje się umieć wywoływać postacie z zamierzchłej przeszłości (rzucający kośćmi, Pran Chole, jest wciąż śmiertelny, mówi dopiero o rytuale, który uczyni go nieumarłym; Erikson daje nam do zrozumienia, że ta rozmowa odbywa się poprzez czas – dokładnie 300 tysięcy lat; ktoś prosił o rozmach?). Jest mowa o dziecku zrodzonym z pomieszania czarów, które rhivijska kobieta musi donosić: z łatwością można wywnioskować, że wspomniana burza zaklęć jest wynikiem starcia Tattersail i Bellurdana. Czy więc czarodziejka przeżyła? W jaki sposób jej los wiąże się z Tlan Imassami? Czytelnikowi przyjdzie poczekać, aby się dowiedzieć.

Magiczna konflagracja (musiałem to napisać jeszcze raz) jest dobrze widoczna na całych równinach. Zauważają ją zarówno Toc i Paran, którzy odnajdują zwęglone zwłoki magów. Paran dochodzi do wniosku, że to sprawka Tayschrenna i Lorn. Bloggerzy z oryginalnego czytania utrzymują, że uczucia, jakimi kapitan darzył czarodziejkę są tutaj dobrze widocznie, ale ja muszę się nie zgodzić: według mnie emocjonalny wpływ śmierci Tattersail jest przygaszony, co zresztą dobrze podsumowuje relacje obu wspominanych postaci. Może to kwestia tłumaczenia? Hm, dość o tym.

Nad Równiną Rhivi szybuje Starucha – ona też odczuła efekty magicznego starcia. Wielki Kruk znów służy jako posłaniec władcy Odprysku Księżyca i to za jego sprawą poznamy wreszcie z bliska Caladana Brooda, półkrwi Barghasta, jednego z głównodowodzących oporu przeciwko Imperium Malazańskiemu. Brood nieszczególnie lubi się z Anomanderem Rake’iem, dlatego postanawia powstrzymać go przed otwartym wystąpieniem przeciwko imperialnej armii – takie starcie mogłoby się skończyć zniszczeniem Darudżystanu.

Dzięki wizycie Staruchy poznamy jeszcze jedną postać: zastępcę Brooda, przeklętego wielkiego króla Kallora. Starzec jest nadęty i arogancki, opryskliwy i skory do gniewu. Kolejna postać, którą uwielbiam. Być może skarżę się zawsze na Myto Ogarów, ale w jednym względzie lubię tę książkę: daje nam wgląd w charakter wielkiego króla i pozwala nam zrozumieć jego przeszłe i przyszłe zachowanie. Tutaj Kallor zachęca półkrwi Barghasta do zabicia Rake’a (Brood lekceważy jego sugestię).

Starucha opuszcza obóz Brooda, ale trafia na ślad starożytnej magii, która zabiła już dwa inne Wielkie Kruki. Jej dociekania omal nie kończą się śmiercią z rąk Loczka – tak, szalony mag-kukiełka również zmierza do Darudżystanu. Tę potyczkę obserwują z oddali Lorn i Tool. Tlan Imass przestrzega przyboczną przed konwergencją – moc sprowadza moc, a epicentrum tego wydarzenia wydaje się metropolia, do której zmierzają.

W samym Darudżystanie sprawy również nabierają tempa. Sabotażyści Podpalaczy Mostów, podszywając się pod robotników dróg publicznych, powoli podminowują główne arterie miasta. Żal ma pewne przeczucia, co do odwiedzającego rezydencję Baruka grubaska. Kruppe’ego. Podąża za nim do gospody „Pod Feniksem”, w trakcie przeżywając przedziwną przemianę (wybaczcie aliterację). Wreszcie rozumiemy, że wszystkie obawy, które mieli wobec niej Podpalacze Mostów, były uzasadnione. W jej duszy czai się druga osobowość – Kotylion, Sznur Cienia (pamiętacie jedną z tajemniczych postaci z pierwszego rozdziału?) - która powoli wypływa na wierzch, spychając oryginalne jestestwo dziewczyny głębiej i głębiej w podświadomość. Żal zabija wartownika stojącego przed gospodą i wchodzi do środka, a Crokus (który również się tam pojawia) zdaje sobie sprawę, że to ona jest morderczynią.

Na resztę rozdziału składa się dalsze snucie przypuszczeń i wymiana plotek: kompania z gospody „Pod Feniksem” spekulują na temat przymierza Odprysku Księżyca z Darudżystanem (po raz pierwszym dowiadujemy się, że w latającej twierdzy mogą zamieszkiwać smoki – nie jeden, nie dwa, tylko, nie przebierając, pięć). Kalam i Szybki Ben rozważają dostępne im opcje: tutejsza gildia skrytobójców ukrywa się, więc pozostaje szaleńczy plan spotęgowania konwergencji, czyli sprowadzenie do miasta jak największej ilości Ascedentów (istot posiadających znaczną moc).

Rozdział zamyka scena podróży Szybkiego Bena przez królestwo Tronu Cienia. Mag Podpalaczy Mostów słyszy odlegle wycie Ogarów…

czwartek, 19 sierpnia 2010

Recenzja. Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu


Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu Gregory’ego Maguire’a to książka specyficzna. To najlepsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy. Specyficzna – nawiązująca do klasyka L. Franka Bauma z 1900 roku, Czarnoksiężnika z Krainy Oz, ale przewrotnie, od kuchni. Dziś podejmuje się i śmielsze formy (jak choćby Duma i uprzedzenie, i zombi, która ma się niebawem ukazać na naszym rynku), ale w chwili oryginalnej publikacji, w 1995 roku, taki zabieg nie był częsty (a na pewno nie tak nagłośniony). Wicked jest też książką specyficzną dla mnie osobiście, ponieważ dostałem ją w prezencie: wcześniej o niej nie czytałem ani nie słyszałem, nie znałem autora, słowem, nie miałem żadnego wstępnego zdania, może poza „co za nieładna okładka.” Było, nie było, wymogi czytelniczego stosu są nieubłagane, zabrałem się za lekturę.

W skrócie, Wicked opowiada historię Czarnoksiężnika z Krainy Oz z innego punktu widzenia – punktu widzenia jego czarnego charakteru, tytułowej Złej Czarownicy z Zachodu (która tutaj wreszcie otrzymuje imię, „Elfaba”). Opisuje wydarzenia poprzedzające fabułę książki L. Franka Bauma, a ostatecznie częściowo o nie zahacza, ale oczywiście wszystko jest przedstawione w krzywym, mrocznym zwierciadle: Czarnoksiężnik to dyktator-socjopata, sprawujący w Oz iście nazistowskie rządy, Dobra Czarownica z Północy to nierozgarnięta snobka i tak dalej.

Życie Elfaby śledzimy od jej urodzenia po… no, tego będziecie się musieli dowiedzieć sami. Książka ma budowę quasi-mozaikową, akcja często przeskakuje w czasie i przestrzeni, zmienia się też narrator (chociaż głównym bohaterem pozostaje przyszła Zła Czarownica, poznawana oczami kolejnych postaci). Taki zabieg jest interesujący, daje nam niespotykany wgląd w powstawanie legendy, ale ma też swoje wady. Przede wszystkim, Wicked trudno się czyta. Niełatwo jest się przywiązać do bohaterów (zbyt często się zmieniają), a kiedy fabuła wreszcie nabiera tempa, nagle się urywa i przenosi się o kilka lat do przodu, aby ponownie rozpocząć narracyjną wędrówkę od wstępu, poprzez rozwinięcie i tak dalej. Muszę przyznać, że podczas lektury zaczęło mnie to nużyć i dawało zbyt wiele pretekstów do odłożenia książki na bok.

Specyficzność Wicked przekłada się również na styl i język autora. Znów jest to mieszanina wad i zalet. Maguire jest oszczędny w opisach, zwłaszcza w pierwszej i ostatniej części książki, czytelnik musi sobie wiele dopowiadać. Fabuła staje się przez to bardziej kameralna, a kraina Oz klaustrofobicznie mała. Jeśli połączyć to z masą dialogów (to dialogi są tutaj główną siłą pociągową), można odnieść wrażenie, że czyta się scenariusz filmowy. Magurie zbyt często stosuje skróty myślowe i za bardzo opiera się na znajomości Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Być może na pierwszy rzut oka to głupi zarzut – przecież napisałem we wstępie, że to mroczna wizja twórczości Bauma, więc na czym innym miałby się opierać? – ale spróbuję go wyjaśnić. W wielu miejscach, zwłaszcza pod koniec książki, fabuła staje się szkieletowa – mamy ją uzupełnić fragmentami z oryginału. Nie wystarczy tutaj pobieżna znajomość, lektura sprzed lat, bo nie nastąpi już żaden retelling z innego punktu widzenia. Bez świeżego zaznajomienia się z pierwotnym tekstem niektóre sceny wydadzą się puste, niedokończone. Tak właśnie czyta się ostatnie kilkadziesiąt stron, sprawiają one wrażenie ledwo szkicu fabuły.

Mimo wszystkiego, co właśnie napisałem, zachęcam was do przeczytania Wicked. Wspomniałem już, że warstwa językowa i styl mają swoje zalety. Macguire świetnie panuje nad słowem, dialogi są poprzetykane grami słownymi, bon motami i – uwaga – specyficznym rodzajem psotnego, trochę makabrycznego humoru, którego próżno szukać gdziekolwiek indziej. Trudno mi jest do końca określić tę właściwość pióra autora Wicked, ale potrafi on zwięźle przekazać skomplikowane idee, dotrzeć do sedna sprawy w tempie iście ekspresowym. Ta sama lapidarność, którą ganiłem przy okazji opisów, nadaje dialogom dynamiczności i lekkości, może liryczności.

Trudno mi się zdecydować, czy Macguire wiarygodnie nakreślił główne postacie – w końcu większość z nich pojawia się przelotnie i na krótko – ale jestem pewien, że wiarygodnie oddał ludzkie zachowania, charakter, słabostki. Bo Wicked to ostatecznie opowieść o złu i byciu złym, o tym, czy jest nam ono przeznaczone, czy może sami je wybieram, i o okrucieństwie życia codziennego, o tych małych krzywdach i złośliwościach. Złu zawartemu na kartach książki daleko jest do teatralności i majestatyczności, i przerysowania, z jakimi jest zazwyczaj przedstawiane. Po lekturze trudno nie zadać sobie pytania, kto tak naprawdę był tutaj złoczyńcą – albo kto nim nie był.

Zupełnie abstrahując od powyższego, zastanawiam się, czy Wicked zdałoby test Lema na literaturę fantastyczną, zastanawiam się też, czy nie wyszłoby mu na dobre porzucenie fantastycznego sztafażu na rzecz konwencji realistycznej, ale z drugiej strony, nie mi gdybać, jaką książkę mógł napisał autor. Maguire napisał fantastyczny traktat o pochodzeniu zła na kanwie klasycznej powieści dla dzieci; urzekł mnie językiem, przewrotnością, emocjonalnością i niewygodnymi refleksjami na temat moralności i religii, które na mnie wymusił – a książki, która zmusza do refleksji, trudno nie zarekomendować.