wtorek, 7 września 2010
Pisarze SF to zboczeńcy
Ni to informacja, ni felieton, po prostu spostrzeżenie. Jestem w trakcie lektury Pustki: Snów Petera F. Hamiltona, mniej więcej w połowie stawki. Recenzji spodziewajcie się dopiero w przyszłym tygodniu (trochę spraw się nawarstwia, w tym praca nad nową książką i planowanie urlopu), ale już dziś chciałem się podzielić luźną obserwacją.
Nie chcę specjalnie wdawać się w szczegóły (każdy powinien odkrywać seksualne perwersje na własną rękę!), ale zdradzę tyle: w pewnym trzeciorzędnym wątku – przynajmniej na razie, chociaż mam swoje podejrzenia - kelnerki-dekoratorki wnętrz pojawia się koncepcja wieloludzi i… wynikają z tego wszelkiej maści seksualne frywolności.
To jest ok. Literatura jako taka ocieka erotyzmem, tym zmysłowym i, częściej, tym okładkowym, i nic w tym złego. Może nie spodziewam się go w książce hard SF (a może po prostu nie wiem, co oznacza „hard” w nazwie gatunku) i dlatego bierze mnie z zaskoczenia… Ale nie. Wcześniej tego roku czytałem Rzekę bogów Iana McDonald i odniosłem podobne wrażenie epatowania wulgarnym seksem. Troszeczkę mnie to wtedy raziło, bo w tamtej książce seksualizm i pożądanie przeciekało na inne emocje, jak gniew czy strach. W zeszłym roku, jeszcze przed założeniem bloga, czytałem coś Charlesa Strossa i – uwaga – niewybredny seks również tryskał na lewo i prawo i zapaskudził mi moje science fiction.
Nie jestem na tyle cyniczny, by z góry oskarżać autorów o przelewanie fantazji i frustracji seksualnych na kartki książek, upatruję się w tym raczej chęci pokazania rozluźniających się więzów tabu, krępujących społeczeństwo. Następuje ogólna laicyzacja i zmiana standardów moralnych, obniża się wiek inicjacji seksualnej. [Tu nastąpi mała dygresja: często statystki podają, że ten wiek wzrasta; kiedy jednak się im przyjrzeć, okazuje się, że nastolatki po prostu coraz częściej wyłączają pewne, hm, czynności z kręgu zachowań seksualnych, sztucznie zawyżając wynik.] Tendencja do kurczenia się sfery intymnej to kolejna fasetka przemian społecznych. Autorzy SF ekstrapolują z tych faktów przyszłościowe społeczeństwo, gdzie wszystko jest dozwolone.
I to też jest ok. Ale. I to jest meritum, do którego zmierzam, rzadko kiedy za powierzchownymi zmianami idą te głębsze. Można sypiać z kim się chce? Ok. Wszelkie konfiguracje płci, zwierząt, robotów, obcych, Bóg jeden wie czego są w modzie? Ok. Istnieje 100% skuteczna antykoncepcja chroniąca przed zapłodnieniem i wszelkimi chorobami wenerycznymi? Podwójne ok. Tylko czemu w takim świecie definicje miłości, wierności, lojalności, przywiązania i pożądania pozostają generalnie nie zmienione? Czemu bohaterowie kierują się mentalnością XXI-wiecznego napaleńca, a jedyna różnica polega na tym, że wszystkie szlabany zostały uniesione?
Mi od razu przychodzą do głowy różne nieoczekiwane konsekwencje.
W świecie opływającym seksem, ten seks uległby dewaluacji. W świecie, gdzie przypadkowe kontakty seksualne są w normie, tak zresztą jak utrzymywanie kilku/kilkunastu kochanków/kochanek, definicja rodziny uległaby przewartościowaniu (i opierałaby się na innych wartościach). W świecie, gdzie większość ludzi zostaje genetycznie zmodyfikowana, aby być pięknymi, szpetota stałaby się nową urodą. Gdzie dzieci można stworzyć z próbówki/klonować/przenosić do sieci, rodzicielstwo straciłoby na wartości. To prawo rzadkości w najczystszej postaci.
Moja teoria na temat pisarzy SF jest taka: oni naprawdę chcą pokazać te wszystkie społeczne zmiany, tylko dają się ponieść chwili, a później, w błogostanie, tracą wątek. Wiecie jak to jest. Wniosek jak w tytule.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz