wtorek, 27 lipca 2010

Ostateczny wygląd kart Atlantydy.

Powolny dzień. Myślałem, że będę mógł już ogłosić ostateczną dzienną datę premiery Zagłady Atlantydy, ale żetony płyną i płyną (może na statek napadli chińscy korsarze?). W ramach pocieszenia zamieszczam ostateczny layout kart Polityki (wraz z nowymi symbolami):

poniedziałek, 26 lipca 2010

Recenzja. Dworzec Perdido


Do lektury „Dworca Perdido” Chiny Miéville’a zasiadłem jak do suto zastawionego stołu. Długo na to czekałem – najpierw książka nie była dostępna w sprzedaży, potem to ja nie miałem czasu, poddając się karnie regule czytania w „kolejności stosu”. Tyle o niej słyszałem; czasem wydawało mi się, że potrafię ją sobie niemal wyobrazić. Wreszcie nadszedł ten wielki dzień i wreszcie mogłem się przekonać, czy było warto.

Dworzec Perdido” jest swego rodzaju ewenementem ostatnich lat. Zdobył liczne nagrody (m.in. Arthur C. Clarke Award i British Fantasy Society’s August Derleth Award), z miejsca został okrzyknięty dziełem rewolucyjnym, wnoszącym do zastałego gatunku nową jakość – tak nową, że według niektórych ramy konwencji aż trzeszczały w posadach. Od czasu publikacji stał się opoką nurtu literackiego new wierd (obok m.in. Jeffa VanderMeera, którego książki recenzowałem tu i tu, i Iana MacLeoda) i niedoścignionym wzorem dla nieprzeliczonych rzesz autorów. Chwali się go za mistrzowską kreację miejsca akcji – miasta Nowego Crobuzon – którego każda obskurna, spływająca nieczystościami, przemysłowymi odpadami i organicznymi ściekami, pokryta warstwą tłustego, oleistego brudu i smogu, pełna żebraków, włóczęgów i prostytutek ulica została precyzyjnie i finezyjnie nakreślona, tak realistycznie, że mógłbyś prawie poczuć smród. Docenia za bezmierne pokłady imaginacji, dla których nie istnieje żadne tabu i żadne prawo, prócz tego jednego – prawa do istnienia.

Nie ma słów - chociaż, skoro piszę tę recenzję, to przecież będę musiał je znaleźć – które mogą opisać głębię mojego zawodu. Oczekiwałem straszności i bajeczności, a przede wszystkim, nowości, spodziewałem się, że lektura może nie należeć do najłatwiejszych, że barokowość opisów może mnie przytłoczyć, a waga społecznych wątków zmusić do wstydliwej autorefleksji. Zamiast tego dostałem… nie, z tym poczekam na sam koniec. Może, gdybym czytał „Dworzec…"dziesięć lat temu i gdybym nie był na bieżąco z innymi przedstawicielami gatunku, gdybym od czasu do czasu nie zagłębiał się w dziwactwa japońskiej animacji lub japońskich gier video, może, może wtedy uznałbym książkę Miéville’a za przyzwoitą lekturę.

Tak się jednak nie stało. Przeczytałem ją w zeszłym tygodniu i moje wyobrażenia i nadzieje, i legenda, w jaką powoli przeradza się „Dworzec…”, zderzyły się z rzeczywistością. Dlatego teraz zajmę się dekonstrukcją tego mitu, kawałek po kawałku uderzę w każdy z jego czterech filarów: konstrukcję świata, konstrukcję fabuły, oryginalność i przesłanie. Zazwyczaj stronię od skrajnych opinii, zawsze czuję, że są pokolorowane czymś więcej, czymś, co odbiera im chociażby te szczątkowe przymioty obiektywności, jakimi powinien kierować się odbiorca każdego dzieła, i przez to czynią ją mniej wartościową i miarodajną, toteż już na wstępie zaznaczę, że „Dworzec…” książką złą nie jest. Ba, czasem, w przebłyskach, jest książką genialną – tyle, że zakopaną pod toną mułu.

Miéville’owi brak umiaru i równowagi. W zasadzie mógłbym na tym poprzestać, bo te kilka prostych słów oddaje charakter każdego z ciągnących „Dworzec…” na dno problemów. Weźmy opiewane miejsce akcji, zwyrodniałe Nowe Crobuzon. Rzeczywiście, wizja jest przekonująca i sugestywna i już po kilku stronach bogatych opisów można wniknąć w klimat tej industrialnej, podupadłej moralnie metropolii. Po kilkudziesięciu stronach czytelnik całkowicie zatonie w brudzie i nędzy miasta. Po kilkuset będzie błagał, aby Miéville przestał – przestał i skupił się na wymykającej się z rąk fabule, przestał i nadał postaciom odrobinę wiarygodności i trójwymiarowości, przestał, bo ten sam brud i brąz, i szarość, i smog zaczynają nużyć. I cóż z tego, że Nowe Crobuzon składa się z tuzinów dzielnic i setek ulic, skoro w umyśle czytelnika zlewają się one w jeden brunatnobury kolaż? Z miasta Nowe Crobuzon przeistacza się w jedne wielkie slumsy. Oczywiście, można argumentować, że to stylizacja, to specyficzny groteskowy klimat świata – i ja się z tym zgodzę. I z chęcią przeczytam opowiadanie rozgrywające się w takim świecie, nawet krótką książkę, która przeciągnie mnie przez wszystkie mroczne zaułki – ale nie ponad sześciuset stronicowe monstrum, na którego kartach niewiele się dzieje. Ostatecznie nie otrzymałem miejsca akcji, tylko obszerny atlas bardzo homogenicznej metropolii, unikatowej w swojej jednorodności to prawda, ale nadal jednorodnej.

Gdybyż tylko pomiędzy opisami zabiedzonego, zezwierzęconego miasta prześlizgiwała się ciekawa fabuła lub wartka akcja, może uniosłaby to brzemię, ale nie, opowieść załamuje się pod własnym ciężarem jak chruściana gałązka. Początkowo – mam na myśli pierwsze dwieście stron – sprawy rozwijają się powoli, ale w interesującym kierunku. Nasza uwaga skupia się na dwójce protagonistów-kochanków, naukowcu Isaaku, który otrzymuje zlecenie przywrócenia zdolności lotu pewnemu garudzie („człowiekowi-ptakowi”) i artystce Lin, która otrzymała zlecenie wykonania pewnej osobliwej rzeźby szefa światka przestępczego. Niestety, te wątki szybko schodzą na plan drugi (wątek Lin został praktycznie zapomniany na pół książki i nie doczekał się satysfakcjonującego zakończenia). Od momentu pojawienia się w mieście pożerających sny potworów rozpoczyna się istna żonglerka wątkami i postaciami. Co chwilę przybywa nowych, inne znikają bez zapowiedzi. Szczytem jest pojawienie się w ostatnich czterdziestu stronach zupełnie nowego bohatera, który w cudowny sposób ratuje Isaaka i paczkę. Zresztą, „Dworzec Perdido” pęka w szwach od szczęśliwych „zbiegów okoliczności” i przypadków zastosowania deus ex machina (prym wiedzie Tkacz, również niejednokrotnie ratujący bohaterów w ostatniej chwili). Przełamaniu ulega zawieszenie niewiary i czytelnik zdaje sobie sprawę, że dana postać zachowuje się tak a nie inaczej (często niezgodnie z jej ustalonym wcześniej charakterem) albo dana linia fabularna lub wynalazek, lub bohater pojawia się tylko po to, aby posunąć fabułę w tę czy inną stronę, a kiedy już spełni swoje zadanie, odchodzi w niebyt. To nie powinno być takie oczywiste. Urywaną, niesatysfakcjonującą narrację pogarsza brak wyczucia rytmu Mieville’a – wspomniany brak równowagi. W późniejszej części książki długie opisy Nowego Crobuzon zabijają rosnące napięcie lub wyrywają czytelnika ze sceny. Dramatyczne pościgi zamieniają się w wycieczki turystyczne z przewodnikiem, nagłość zagrożenia, jakie stanowią „ćmy”, gdzieś się rozpływa.

Bohaterom przypadł los nielepszy: w większości są nijacy, służą tylko zademonstrowaniu jakiegoś problemu lub rozwiązaniu jakiegoś gordyjskiego fabularnego węzła, o czym zresztą pisałem już wyżej. Pojawiają się i znikają, a czytelnik pozostaje niewzruszony – co nie dziwi, bo postacie nie mają żadnych celów i pragnień albo przeszłości, po prostu istnieją. Dwójka głównych protagonistów (mniej więcej w połowie książki, wraz z odejściem w cień Lin, garuda-nielot awansuje do tej roli) ma się nieco lepiej, ale tylko nieco, a i tę odrobinę niweczy zakończenie.

Miéville jest ceniony za swoje oryginalne pomysły i chociaż nie uważam, aby były one tak rewolucyjne jak utrzymują niektórzy (grałem w Final Fantasy i wertowałem niejeden podręcznik do D&D), przyznam, że produkty jego umysłu, którymi zapełnia ulice Nowego Crobuzon, są co najmniej fascynujące. Z pewnością ma więcej odwagi od większości autorów – chyba zbyt dużo odwagi. Dla Miéville’a żaden pomysł nie jest zbyt dziwny lub odstający do reszty, aby go odrzucić. Kiedy przeczytałem o mężczyźnie z pasożytniczym organizmem-dłonią zaciśniętym wokół jego szyi, lewitującym w powietrzu z zawiązanymi oczami i przywiązanym do pleców psie w hełmie ze wstecznymi lusterkami, który porozumiewa się z nim telepatycznie… zachowałem otwarty umysł. Cała koncepcja nie pasowała mi ani do nastroju horroru (który akurat dominował), ani do klimatu Nowego Crobuzon, ale powiedziałem sobie: co tam, jeśli tylko służy to fabule, czemu nie. Problem w tym, że nie służy. Wiele, naprawdę wiele pomysłów znalazło się w „Dworcu Perdido” tylko z jednego powodu – autor uważał, że są fajne i że chciałby się nimi pochwalić. Bohaterowie poświęcają wiele stron na tłumaczenie właściwości przedmiotów i elementów świata, które później nie znajdują żadnego użytku. Gorzej, często wyjaśniają coś (jak w przypadku monologu o powstaniu Rady Konstruktów), czego logicznie rzecz biorąc nie powinny dla własnego dobra wyjaśniać.

Jeszcze jesteś ze mną, czytelniku? Chcesz wiedzieć, co Miéville ma do powiedzenia, poza snuciem opowieści o łowach na potwory? No cóż, porusza szereg społecznych problemów – od ciemnych stron kapitalizmu i totalitaryzmu (czy to przypadkiem nie to samo, zdaje się pytać), przez naturę tożsamości narodowej i kulturowej, kończąc na dylematach zbrodni, kary i wolności. Wszystko to rzeczywiście znajduje się w książce, jest zarysowane delikatnie, nigdy nachalnie, może zbyt delikatnie jak na sześciuset stronicowe dzieło. Brakuje tu jakiejś myśli przewodniej, jakiejś klamry, która spięłaby chociaż część rozważań. Wiele z wolnościowych myśli Miéville’a niweczy zakończenie. Zaprzecza ugruntowanym do tej pory charakterom postaci, podważa przewijające się wcześniej motywy (to być może było zamierzone, chociaż osobiście w to wątpię), ale przede wszystkim jest pełne hipokryzji. Na szczęście – lub nie - „Dworzec Perdido” nie jest moralitetem o społeczeństwie industrialnym, a prostą opowieścią o polowaniu na potwory.

I oto dobrnąłem do finału. To moja najdłuższa, najbardziej szczegółowa i najbardziej krytyczna recenzja. Może oceniam Miéville’a niesprawiedliwie, przez pryzmat zbyt wysokich oczekiwań i „hype’u”, który otacza twórczość tego autora. Jeśli tak, nic na to nie poradzę. Zachwalanie książki wyliczanką prestiżowych nagród i słowami Jacka Dukaja do czegoś zobowiązuje. Czytając „Dworzec Perdido”, błądziłem po krętych, brudnych uliczkach zdeprawowanego Nowego Crobuzon, pełnych ślepych zaułków i niedokończonych mostów, i w ostatecznym rozrachunku nigdzie nie dotarłem. Rzeczywiście czuję się jak na tytułowym dworcu.






PS.
Zawczasu zakupiłem już wszystkie książki ze świata Bas-Lag (nie chcąc, aby podobnie jak w przypadku pierwszego wydania „Dworca Perdido”, zniknęły mi z księgarskich półek), także, czy tego chcę, czy nie, pojawią się tutaj recenzje „Blizny” i „Żelaznej Rady”. Osobiście, myśląc o new weird, będę wracał myślami nie do Miéville’a, a do Jeffa VanderMeera, którego eksperymenty i oryginalność rozciągają się nie tylko na konstrukcję świata, ale i formę prowadzenia opowieści.

piątek, 23 lipca 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 3


Powinienem przygotować jakiś uniwersalny wstęp – chwytliwy akapicik, zdanka lub dwa, o sadze Eriksona i o tym cyklu artykułów, coś, co wprowadziłoby w klimat, informowało, zainteresowało i odciążyłoby moje szare komórki, dla których największym wyzwaniem jest właśnie ten początek. Może następnym razem.

Intryga się zagęszcza. Że tak ni z gruszki, ni z pietruszki? To literacka mimikra, za dużo czasu z „Ogrodami Księżyca”. Więc: intryga się zagęszcza. Czwarty rozdział podąża tropem trzeciego – spisków. Podpalacze Mostów snują przypuszczenia, co do tożsamości Tronu Cienia i Kotyliona (za pierwszym czytaniem jakoś mi to umknęło i połapałem się dopiero pod sam koniec). Loczek oszalał, ale tego można się było spodziewać [„Na ogon Fenera, kobieto, przeniesiono go w ciało marionetki. Musiało mu odbić.” (Ogrody Księżyca, str. 122)]. Po raz pierwszy dowiadujemy się o związkach Tiste Edur z tronem Cienia (metafizycznym władztwem nad Grotą Cienia; nie postacią). Tiste Edur nie pojawią się w tej książce, ale wątek ich strzaskanej Groty będzie występował prominentnie w całej sadze. Wspomnienie o tej starożytnej, szaroskórej rasie na tym etapie opowieści było ze strony Eriksona posunięciem śmiałym, które będzie procentować z każdą kolejną odsłoną serii. Takie strzępy informacji, często rzucane mimochodem, to właśnie jeden z elementów wyjątkowego stylu autora Malazańskiej Księgi Poległych. W ten sposób powstaje żyjący świat wykraczający poza ramy fabularne, zupełnie inny od typowych settingów fantasy hołdujących zasadzie „podawaj tylko informacje całkowicie konieczne lub ozdobniki”. Ta odrobina chaotyczności, zaśmiecenie fabuły odpryskami fikcyjnej historii uniwersum, nadaje „Ogrodom Księżyca” (i następnym tomom) powabu realności.

Jednocześnie czytelnik po raz pierwszy staje u bram krainy Kaptura (malazańskiego odpowiednika Śmierci) – radzę przyzwyczaić się do tego widoku – losy kapitana Paran krystalizują się, kiedy bóstwo losu i przypadku Oponn sprowadza go z powrotem do świata żywych (z sobie tylko znanych powodów). Jeśli sytuacja nie wydawała się dostatecznie skomplikowana, Tron Cienia dobija z Paranem targu (przypominam, że Paran został zabity przez Żal, która znajduje się pod wpływem Kotyliona i Tronu Cienia). To… szukam odpowiedniego słowa, żeby opisać zaistniałą sytuację, ale jedyne, które przychodzi mi do głowy, to „typowe”. To typowe dla Malazańskiej Księgi Poległych. Przymierza się zmieniają, plany się zmieniają, losy się krzyżują i wychodzą z tych spotkań dość poplątane. Ta chaotyczność (znów chaotyczność, a przecież lektura kolejnych tomów dowiedzie, jak wiele Erikson miał zaplanowane naprzód) może męczyć, ale moim zdaniem jest przyjemną odmianą od predestynacji i doskonałych planów typowego fantasy – i niektórych wątków tej sagi (patrzę na ciebie, „Myto Ogarów)”. Zresztą, jeszcze raz będziemy mieć okazję podrapać się po głowie, gdy pod koniec rozdziału jeden z Ogarów Cienia zaatakuje Loczka, Tattersail i Parana. Co prawda, jego celem będzie szalony mag-kukiełka, ale psowaty zdaje się nie odróżniać przyjaciół od wrogów. Napaść da nam szansę zobaczyć nowo naznaczony przez Oponn miecz kapitana (o nazwie Przypadek).

Wreszcie, w rozdziale czwartym głównodowodzący armii, Dujek Jednoręki, daje Podpalaczom Mostów „pozwolenie” na dezercję – przypuszczenia o intencjach Cesarzowej wobec starej gwardii obróciły się w pewność. To chyba czas równie dobry, jak każdy inny, aby opowiedzieć trochę o samej legendarnej dywizji Malazańskiej Armii. Podpalacze Mostów. Dość eklektyczna banda sabotażystów, zabójców i magów. Tu każdy ma swoją historię i swoje tajemnice. Chociaż korzenie jednostki poznamy dopiero za kilka tomów, już teraz można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z czymś wyjątkowym.

Tak jak sugerowałem to w poprzednim wpisie, w „Ogrodach Księżyca” Erikson czerpie całymi garściami od Glena Cooka i Podpalacze Mostów są tego doskonałym przykładem – to w zasadzie wykapana Czarna Kompania. Nie uważam, aby było w tym coś złego, przeciwnie, brak na rynku fantasy tego rodzaju literatury, żałuję, że inni autorzy nie sięgają tak chętnie do niedocenionego klasyka. Erikson nie przeszczepia tylko konstrukcji i wewnętrznych relacji najemnej kompanii, pożycza od starszego kolegi po fachu również manierę nazewnictwa (zarówno imion, np. Loczek, Gburka czy Sójeczka, jak i nazw geograficznych, np. Czarny Pies, Kradzież czy moja ulubiona Smutna Lalunia). Ten zabieg sprawdza się świetnie zwłaszcza w grubszych tomiszczach (do których „Ogrody Księżyca” niewątpliwie się zaliczają), gdzie występuje duża liczba nazw własnych – z pewnością łatwiej zapamiętać kogoś, kto nazywa się Skrzypek niż A’Karonys. Im dalej będziemy się zagłębiać w lekturę, tym więcej będziemy w stanie odnaleźć subtelnych podobieństw do twórczości Cooka. Na razie sza.

Piąty rozdział. Piąty rozdział musiał być dla wielu czytelników szokiem. Przez ostatnie sto pięćdziesiąt stron byli bombardowani postaciami i wątkami i prawdopodobnie ledwo ogarniali, co się dzieje. Może pod sam koniec czwartego udało im się co nieco zrozumieć, przejrzeć motywacje chociaż części bohaterów. W piątym dostali nowych. Nowych bohaterów i nowe miejsce akcji. He. Na szczęście w rozdziale piątym dzieje się mniej, niż zazwyczaj.

Otwiera oniryczna wizja Kruppego, pełna subtelnych zapowiedzi tego, co ma się wydarzyć. Postać Kruppego dzieli fanów dwa obozy, jedni ubóstwiają go za jego osobliwy sposób bycia, inni nienawidzą. Ja odbyłem podróż od jednego do drugiego krańca spektrum. W „Ogrodach Księżyca” przypadł mi do gustu, we „Wspomnieniu Lodu” był mi obojętny, a w „Mycie Ogarów” (biedne „Myto…” chyba już do końca tej serii artykułów pozostanie moim chłopcem do bicia) szczerze go znielubiłem. Kruppe przypomina mi postać z innej serii Glena Cooka, „Imperium Grozy” (napisanej tak sobie, ale świetnej fabularnie) – Szydercę. Charakterystyczny sposób mówienia, komiczność pomieszana z tragedią. Cokolwiek by o Kruppemu nie mówić, zapada w pamięć.

Drugim bohaterem rozdziału piątego jest Crokus Younghand (uhhh, to chyba jakiś artefakt z czasów, kiedy Malazańska Księga Poległych byłą settingiem do D&D), kolejna, po Paranie, bardziej zwyczajna postać, z którą czytelnik może się utożsamiać. Myślę, że możecie zgadnąć, jakie mam do niego nastawienie. Crokus jest złodziejem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Jego ucieczka przed zamaskowanymi zabójcami kończy się sukcesem wyłącznie dzięki interwencji Oponn. Inna postać, Talo Krafar, nie ma tyle szczęścia i jedyne pocieszenie może czerpać z faktu, że jej śmierć obudziła pradawnego boga. Po zastanowieniu, to jednak marna pociecha.

Terminologia powoli zagęszcza się od nazw: bogowie, Ascedenty, pradawni bogowie, Groty, Twierdze, trony. Panteony w świecie Malazańskiej Księgi Poległych są bardzo tłoczne i często ulegają zmianie (lub przetasowaniu – jak talia kart a’la tarot, która je przedstawia). Nie dziwi więc, że w „Ogrodach Księżyca” silny wpływ Oponn jest odczuwalny, w dalszych częściach cyklu, może z wyłączeniem „Przypływów nocy”, coraz słabszy (przynajmniej ja tak to pamiętam). Ten adwent boskich relacji i magicznych mocy rodzi jeszcze jedną refleksję. Gdzieś w przyszłości tych wpisów widzę konieczność odpowiedzi na pytanie, czym są Groty – i drżę na samą myśl.

Na szczęście to jeszcze nie dziś, bo na dziś już koniec.

piątek, 16 lipca 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 2


Link do oryginalnego artykułu znajdziecie tutaj.
Uwaga: Wyłączyłem weryfikację OpenID bloga, bo otrzymałem sygnały, że utrudnia dostęp czytelników do opcji komentowania.

Witam ponownie w cyklu artykułów poświęconych zgłębianiu uniwersum Malazańskiej Księgi Poległych. Przypomnę (chociaż prawdę mówiąc, jeśli to pierwszy wpis z tej serii, z którym się zapoznajesz, czytelniku, zapraszam do posta poniżej), że zabawa polega na analizie kolejnych rozdziałów kolejnych tomów wchodzących w skład monstrualnej (przynajmniej objętościowo) sagi Stevena Eriksona i Iana Camerona Esslemonta. Przypomnę też, że opieram się na oryginalnym pomyśle Wydawnictwa Tor i bloggerów z FantasyLiterature.com.

Po tym przydługim wstępie czas przejść do sedna – rozdziałów 2 i 3 „Ogrodów Księżyca”. Dla mnie to właśnie w tym miejscu rozpoczęły się schody; wcześniej, być może, czułem się już odrobinę nie w swoim żywiole, ale teraz zostałem przytłoczony niezrozumiałymi nazwami, osobliwymi wydarzeniami i licznymi bohaterami. Może zacznę od początku: oblężenie Pale.

Do oblężenia Pale będziemy jeszcze wracać wielokrotnie, również w późniejszych tomach, ale w tej chwili poznajemy tylko ułamek historii, przebieg magicznego starcia pomiędzy magami kadrowymi imperium, a panem Odprysku Księżyca, który bronił miasta. Ostatecznie Pale zostaje zdobyte, ale straszliwym kosztem w ludziach. Kiedy czytałem ten fragment, walczyły we mnie dwie sprzeczne myśli: jestem zwolennikiem Hitchcockowskiej zasady, że opowieść „powinna się zacząć od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno stale rosnąć”, nużą mnie książki, którym zajmuje sto stron wprowadzanie mnie w świat przed rozpoczęciem się właściwej akcji, ale jednocześnie trudno mi było zainwestować emocjonalnie w bohaterów. „Pale padło. Ceną był Zastęp Jednorękiego i czworo magów” (Ogrody Księżyca, str. 83). Tyle tylko, że wszystkich ich poznałem kilka stron wcześniej, ledwo pamiętałem ich imiona, a co tu mówić o zaangażowaniu.

Wiem, wiem, czepiam się. Finał oblężenia Pale (i konsekwencje jego upadku) został opisany bardzo wprawnie. Przejęcie władzy przez Malazańczyków jest przedstawione odpowiednio ponuro, „krwawa godzina Moranthów” jest stosownie groteskowa, słowem, cały ten ciąg scen narzuca mroczny ton reszcie książki. Oblężenie Pale służy wreszcie jako punkt odniesienia dla późniejszych imperialnych działań w Darudżystanie (Imperium jest bardzo elastyczne, jeśli idzie o metody podboju).

W tych pierwszych rozdziałach poznajemy również szereg bohaterów – i tu należą się Eriksonowi duże brawa – bowiem przedstawia ich w taki sposób, aby czytelnik nie wiedział, kto jest ważny, a kto nie. Kto przeżyje do ostatniej strony książki – a kto zginie w następnym rozdziale. Kapitan Paran, początkowo aspirujący do roli głównego protagonisty, okazuje się tylko jednym z wielu aktorów (i bardzo się z tego cieszę, bo moim zdaniem jest dość mdły i nieciekawy); rzucany przez imperialnych zwierzchników raz tu, raz tam, otrzymuje wreszcie przydział do Podpalaczy Mostów i, jeszcze w tym samym rozdziale, zostaje zabity (technicznie rzecz biorąc). Warto to sobie zapamiętać: w Malazańskiej Księdze Poległych bohaterowie mają zwyczaj powracać z martwych lub przechodzić znaczące metamorfozy – jest to zarówno dobrodziejstwo, jak i przekleństwo, ale nie będę się o tym w tej chwili rozwodził (inaczej nigdy nie skończę tego wpisu). Z nowo przedstawionych postaci szczególnie przypadł mi do gustu Loczek, odrobinę szalony mag, który po odniesieniu okaleczających ran (to niedopowiedzenie) zostaje przeniesiony w „ciało” małej laleczki.

Patrzę na licznik słów Worda i zdaję sobie sprawę, że odniosłem sromotną porażkę. Zbliżam się do narzuconego ograniczeniami czasowymi limitu, a nie poruszyłem nawet połowy istotnych kwestii. Nie wspomniałem o rozpaczy Bellurdana (tylko nie pytajcie, kim jest Bellurdan), o dalszych losach dotkniętej przez Kotyliona i Ammanasa (pary tajemniczych osobników z pierwszego rozdziału) córki rybaka ani o pojawieniu się Podpalaczy Mostów (a przecież ich rola w Malazańskiej Księdze Poległych jest niebagatelna). Chciałem opowiedzieć o licznych paralelach pomiędzy cyklem Eriksona i książkami Glena Cooka o Czarnej Kompanii, a także pochwalić sposób podawania informacji – tak różny od standardowych w książkach fantasy infodumpów (długich fragmentów, których celem jest wyjaśnienie czytelnikowi tego, co wszyscy bohaterowie powinni już doskonale wiedzieć, żyjąc w danym świecie). Tyle tylko, że tempus fugit itd. itp.

Jeśli z tych dwóch rozdziałów chciałbym wam przypomnieć jeszcze jedną rzecz, tylko jedną rzecz, to byłaby to mnogość spisków. Spisków w spiskach. Imperialni magowie obawiają się, że ich przełożony (Tayshrenn) knuje przeciwko nim, weterani czują, że Cesarzowa próbuje się ich pozbyć, Podpalacze Mostów podejrzewają Żal o najciemniejsze sprawki (Żal; córka rybaka? Nie wspomniałem, że nazywa się Żal? Że zaciągnęła się do wojska? Może nie tylko mnie przyda się ponowna lektura). Jednym słowem – „Ogrodom Księżyca” (i pozostałym książkom z serii) brak strukturalnej jednolitości – i od razu zaznaczam, że to zaleta, nie wada. Zarówno podział na role dobrych i złych, jak i ważność wątków będą się często zmieniać. Przyzwyczajcie się.

sobota, 10 lipca 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 1


Na stronie wydawnictwa Tor (amerykańskiego wydawcy Malazańskiej Księgi Poległych) ogłoszono początek wielkiego „ponownego czytania” twórczości Stevena Eriksona (oraz zdecydowanie skromniejszego dorobku Iana Camerona Esslemonta). W cotygodniowych postach dwójka recenzentów z FantasyLitrature.com będzie przypominać oraz analizować treść kolejnych rozdziałów kolejnych tomów. To ambitne dzieło i czas jego wykonania również będzie słuszny – szacunkowo zajmie to przeszło rok (w sam raz na premierę ostatniej książki z dziesięcioksięgu).

Pomyślałem sobie, że to idealna okazja do odświeżenia sobie tej sagi, w fantastycznym środowisku legendarnej ze względu na swój poziom skomplikowania oraz liczbę postaci, której równa jest tylko liczba niedopowiedzeń. Przeszczepianie treści z oryginalnych wpisów (wprowadzenie znajdziecie tutaj, a pierwszy artykuł tutaj) słowo po słowie mijałoby się z celem, zresztą, nie sądzę by znalazło się na to zapotrzebowanie, dlatego tutaj, u siebie, będę zamieszczał własne spostrzeżenia, wątpliwości, a także co ciekawsze kąski z anglojęzycznych artykułów. Zachęcam czytelników bloga, zwłaszcza fanów Eriksona, do wzięcia udziału w zabawie i dzielenia się własnymi odczuciami, wspomnieniami lub pomysłami. Ach, i jeszcze jedno: całe przedsięwzięcie nie nazywa się „ponownym czytaniem” dla picu – ostrzegam, że w treści postów mogą się pojawić spoilery do i włącznie z Mytem Ogarów i Powrotem Karmazynowej Gwardii.

W pierwszym artykule Bill i Amanda (prowadzący cykl) rozłożyli na części – niespodzianka, niespodzianka – prolog oraz pierwszy rozdział Ogrodów Księżyca. Razem z nimi przypomnieliśmy sobie czystki w Malazie po przejęciu władzy przez Cesarzową i poznaliśmy młodego Parana, a potem byliśmy świadkami rodzącego się spisku Ammanasa i Kotyliona, rzezi w Itko Kan (ach te ogary), przedstawiono nam przyboczną Lorn i szczęśliwą rodzinkę Paranów.

Prawdę mówiąc, Ogrody Księżyca wzięły mnie z zaskoczenia. W tamtym czasie czytałem książki głównie w środkach komunikacji miejskiej, dlatego pierwszy tom Malazańskiej Księgi Poległych zacząłem pochłaniać jak typowe fantasy-zabijacz czasu. Po stu pięćdziesięciu stronach gorzko tego pożałowałem. Umknęło mi sto jeden szczegółów, a wiele scen zniknęło z pamięci równie szybko, jak się pojawiło (patrzę na ciebie, scenko rodzajowa Paranów). Niektóre rzeczy były dla mnie szczególnie niejasne – nie wiem, czy to moja nieuwaga, jeszcze niewyrobiony styl autora, czy może podobne mojemu zagubienie tłumacza. Weźmy na przykład Groty: otrzymaliśmy zdawkowy opis ich wykorzystania i… to wszystko. Tak poważny element świata powinien otrzymać w tym miejscu przynajmniej zdanie czy dwa dodatkowych wyjaśnień. Albo dziesięć zdań. Albo kilka akapitów… Właściwie te pierwsze strony Ogrodów Księżyca, a może całe Ogrody Księżyca, cierpią na deficyt wspomnianych wyjaśnień – ale nie taki, z jakim mamy do czynienia w późniejszych tomach, nie mam na myśli zagadek czy uzupełniających się wątków. Nie, chodzi o skróty myślowe: brak opisów rzeczy, które powinny być opisane w chwili ich pojawienia się na scenie albo nieakcentowanie osobliwości (kto był zdziwiony, kiedy dowiedział się, że Napańczycy naprawdę mają niebieską skórę, ręka do góry).

W swojej analizie tych pierwszych fragmentów Amanda dokonała świetnej obserwacji – te wiersze i poemaciki poprzedzające każdy rozdział, tak, te zazwyczaj zbędne w innych książkach fantasy pompatyczne dyrdymały, mają znaczenie. Ileż razy stukałem się w czoło, czytając (już po skończeniu całości) Wołanie do cienia? Dużo. Przyznam, że nie każdemu może się podobać taka gra w skojarzenia i dyskretne puszczanie oka, usłyszałem nawet kiedyś, że czytelnik nie jest po to, żeby robić z książki notatki, ale powiem wam, że kiedy człowiek nie ma wszystkich rozwiązań podanych na tacy i musi się o nie starać, czuje zdecydowanie większą satysfakcję z lektury. Szkoda, że nie miałem takiego podejścia przy Ogrodach Księżyca – oszczędziłoby mi to późniejszego gorączkowego wertowania kartek.

Jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym poruszyć na zakończenie tego pierwszego posta, a czego z pewnością Bill i Amanda nie poruszą: polskie tłumaczenie. Michał Jakuszewski odwalił kawał naprawdę dobrej roboty, dlatego teraz, wracając do Ogrodów, czuję wielki zawód, że wtedy, na samym początku, nie miał tyle śmiałości do nazewnictwa, co obecnie. Bardzo żałuję, że wiele nazw pozostało nieprzetłumaczonych, że Nightchill to Nightchill, a Tattersail to Tattersail (a Pale to nie Blade). Raz, że anglicyzmy kłują w oko, dwa, że gryzie się to z resztą sagi. Mam cichą nadzieję, że jeśli kiedyś Mag zdecyduje się opublikowań nowe wydanie Ogrodów, to dokona tych kilku kosmetycznych zmian.

I to by było na tyle, jeśli idzie o pierwszą odsłonę „wielkiego ponownego czytania”. Wiem, że moje streszczenie i analiza treści są bardzo pobieżne, ale niestety nie dysponuję czasem potrzebnym na coś więcej – chętnych wnikliwego opisu ‘scena po scenie‘ ponownie skieruję ku oficjalnej serii artykułów. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i w razie czego uzupełnicie istotne braki lub wskażecie rażące błędy. Do następnego wpisu.

piątek, 9 lipca 2010

Świat Gier Planszowych


W najnowszym numerze (14) Świata Gier Planszowych można znaleźć wywiad ze mną - opowiadam w nim o Zagładzie Atlantydy, grach, moim pisaniu i wielu innych, niezmiernie niezmiernie interesujących rzeczach. Zapraszam do lektury.

Recenzja. Himalaje


Po długiej przerwie i zupełnie niefantastycznie. Większość czytelników, jeśli w ogóle słyszała o Michaelu Palinie, będzie go kojarzyć z jego pracą nad skądinąd wyśmienitym Latającym Cyrkiem Monthy Pythona. Z jednej strony bardzo słusznie, bo twórczość tej grupy brytyjskich komików to kulturowy ewenement, z drugiej to trochę niesprawiedliwe, bo jej rozpad miał miejsce w latach siedemdziesiątych (nie liczę reunionów w postaci kinowych filmów), a każdy z pythonowców kontynuował swoją karierę w innym, czasem niespodziewanym kierunku. I chyba najciekawszą z tych post-Pythonowich ścieżek życia obrał właśnie Michael Palin – został m.in. podróżnikiem, dziś pisze książki i kręci programy telewizyjne dla BBC.

Himalaje to właśnie jedna z jego książek podróżniczych – zgadnijcie, jaki region opisuje – zapis prawie półrocznej eskapady przez dziewięć rejonów (siedem państw) u stóp i w cieniu Dachu Świata. Szybko zaznaczę, że ta wyprawa została również sfilmowana (powstał serial o tym samym tytule) - to dla tych, którzy mają więcej czasu i mogą przysiąść na kilka godzin przed telewizorem - jak również wydawana w formie audiobooka, czytanego przez samego Palina – to akurat dla tych, którzy znają dostatecznie dobrze język angielski.

Recenzując książkę podróżniczą staję przed osobliwym problemem, bo nie sposób mi ocenić jej trafności ani prawidłowości, czy też zweryfikować większość zawartych w niej faktów, muszę więc niejako zawierzyć narratorowi, że to, o czym opowiada, jest takim, jakim to opisuje, a wydarzenia potoczyły się tak, a nie inaczej. Na szczęście Michael Palin jest w tej roli wiarygodny. Czytelnikowi jawi się jako szczery, prostolinijny gawędziarz, kiedy trzeba nie szczędzi słowa krytyki, nie sili się też na wymuszony humor – częsty grzech narratorów, chcących przypodobać się swojemu audytorium – jest pogodny, czasem zabawny, czasem refleksyjny. Jedyne, co mógłbym mu zarzucić, to prześwitujący tu i ówdzie patos, ale wyobrażam sobie, że w obliczu najwyższych gór świata, ja również czułbym uniesienie i respekt, więc może ta wzniosłość jest najlepszym świadectwem potęgi Himalajów.

Palin opisuje mijane krainy przekrojowo i nie stara się o zachowanie jakiejkolwiek systematyczności. Raz skupi się na miejscowym sporcie, innym razem na faunie, warunkach życia, życiu religijnym czy politycznym, na lokalnym show-biznesie kończąc. Takie podejście ma swoje wady i zalety. Opowieść snuta w ten sposób jest bardzo zajmująca, interesująca, posiada spójną, chronologiczną konstrukcję wewnętrzną, nagradza czytelnika poczuciem progresji, wędrówki. Jednocześnie wiedza, którą otrzymujemy, jest fragmentaryczna – to bardziej pocztówka lub właśnie film z podróży, niż próba szczegółowego opisania tamtych regionów, bliżej jej do dawnych pamiętników podróżników, niż pracy dydaktycznej - Himalaje nie posłużą nikomu za przewodnik turystyczny, ale w wielu na pewno rozbudzą apetyt na orientalną wyprawę.

Zupełnie incydentalnie książka Palina porusza ważny, zwłaszcza dla regionów rozwijających się, problem globalizacji i dyfuzji kulturowej. Co i rusz stajemy w obliczu scenek, gdzie tradycyjne, zazwyczaj wiejskie życie jest zestawione z naporem obcej kultury (przede wszystkim Zachodu, ale również Chin i Indii), pasterze jaków chadzają w najnowszych parach sportowych butów , buddyjskie klasztory stoją obok szkół im. Coca-coli (to nie jest żart), dawne zwyczaje koegzystują i mieszają się w kolorową, wciąż zmieniającą się tapiserię ze zdobyczami nowoczesności, przede wszystkim z często agresywnym konsumpcjonizmem. Nie sposób nie uśmiechnąć się po przeczytaniu fragmentu o schrystianizowanych łowcach głów, ale też nie można nie poczuć niepokoju na myśl o wykorzenianiu rdzennych kultur, zastępowanych homogenicznymi wzorami zachodniego świata.

Himalaje Michaela Palina opisują bardzo dynamiczny region świat. Przez sześć lat od ich napisania tamtejsza sytuacja mogła się już diametralnie zmienić (sytuacja w Pakistanie zmieniała się już wielokrotnie), ale to paradoksalnie czyni tę książkę jeszcze bardziej wartościową – jest jak zatopiony w bursztynie ruch, tym cenniejszy, że tak ulotny.

środa, 7 lipca 2010

Ufff

Ponad miesiąc? Aż tyle czasu minęło od ostatniego wpisu? No cóż, niewiele mam na swoje usprawiedliwienie: praca mnie zakopała. Aż wstyd się przyznać, ale przez ten długi miesiąc nie przeczytałem żadnej książki – czytałem, to prawda – ale skończę ją dopiero dziś. Więc… zapraszam jutro na recenzję „Himalajów” Michaela Palina (tak, tego), później zabiorę się za Dworzec Perdido (wreszcie!). Zamierzam też zamieszczać więcej tekstów publicystycznych, zaczynając od podczepienia się pod re-read pewnego bardzo popularnego cyklu. Stay tuned.