poniedziałek, 26 lipca 2010

Recenzja. Dworzec Perdido


Do lektury „Dworca Perdido” Chiny Miéville’a zasiadłem jak do suto zastawionego stołu. Długo na to czekałem – najpierw książka nie była dostępna w sprzedaży, potem to ja nie miałem czasu, poddając się karnie regule czytania w „kolejności stosu”. Tyle o niej słyszałem; czasem wydawało mi się, że potrafię ją sobie niemal wyobrazić. Wreszcie nadszedł ten wielki dzień i wreszcie mogłem się przekonać, czy było warto.

Dworzec Perdido” jest swego rodzaju ewenementem ostatnich lat. Zdobył liczne nagrody (m.in. Arthur C. Clarke Award i British Fantasy Society’s August Derleth Award), z miejsca został okrzyknięty dziełem rewolucyjnym, wnoszącym do zastałego gatunku nową jakość – tak nową, że według niektórych ramy konwencji aż trzeszczały w posadach. Od czasu publikacji stał się opoką nurtu literackiego new wierd (obok m.in. Jeffa VanderMeera, którego książki recenzowałem tu i tu, i Iana MacLeoda) i niedoścignionym wzorem dla nieprzeliczonych rzesz autorów. Chwali się go za mistrzowską kreację miejsca akcji – miasta Nowego Crobuzon – którego każda obskurna, spływająca nieczystościami, przemysłowymi odpadami i organicznymi ściekami, pokryta warstwą tłustego, oleistego brudu i smogu, pełna żebraków, włóczęgów i prostytutek ulica została precyzyjnie i finezyjnie nakreślona, tak realistycznie, że mógłbyś prawie poczuć smród. Docenia za bezmierne pokłady imaginacji, dla których nie istnieje żadne tabu i żadne prawo, prócz tego jednego – prawa do istnienia.

Nie ma słów - chociaż, skoro piszę tę recenzję, to przecież będę musiał je znaleźć – które mogą opisać głębię mojego zawodu. Oczekiwałem straszności i bajeczności, a przede wszystkim, nowości, spodziewałem się, że lektura może nie należeć do najłatwiejszych, że barokowość opisów może mnie przytłoczyć, a waga społecznych wątków zmusić do wstydliwej autorefleksji. Zamiast tego dostałem… nie, z tym poczekam na sam koniec. Może, gdybym czytał „Dworzec…"dziesięć lat temu i gdybym nie był na bieżąco z innymi przedstawicielami gatunku, gdybym od czasu do czasu nie zagłębiał się w dziwactwa japońskiej animacji lub japońskich gier video, może, może wtedy uznałbym książkę Miéville’a za przyzwoitą lekturę.

Tak się jednak nie stało. Przeczytałem ją w zeszłym tygodniu i moje wyobrażenia i nadzieje, i legenda, w jaką powoli przeradza się „Dworzec…”, zderzyły się z rzeczywistością. Dlatego teraz zajmę się dekonstrukcją tego mitu, kawałek po kawałku uderzę w każdy z jego czterech filarów: konstrukcję świata, konstrukcję fabuły, oryginalność i przesłanie. Zazwyczaj stronię od skrajnych opinii, zawsze czuję, że są pokolorowane czymś więcej, czymś, co odbiera im chociażby te szczątkowe przymioty obiektywności, jakimi powinien kierować się odbiorca każdego dzieła, i przez to czynią ją mniej wartościową i miarodajną, toteż już na wstępie zaznaczę, że „Dworzec…” książką złą nie jest. Ba, czasem, w przebłyskach, jest książką genialną – tyle, że zakopaną pod toną mułu.

Miéville’owi brak umiaru i równowagi. W zasadzie mógłbym na tym poprzestać, bo te kilka prostych słów oddaje charakter każdego z ciągnących „Dworzec…” na dno problemów. Weźmy opiewane miejsce akcji, zwyrodniałe Nowe Crobuzon. Rzeczywiście, wizja jest przekonująca i sugestywna i już po kilku stronach bogatych opisów można wniknąć w klimat tej industrialnej, podupadłej moralnie metropolii. Po kilkudziesięciu stronach czytelnik całkowicie zatonie w brudzie i nędzy miasta. Po kilkuset będzie błagał, aby Miéville przestał – przestał i skupił się na wymykającej się z rąk fabule, przestał i nadał postaciom odrobinę wiarygodności i trójwymiarowości, przestał, bo ten sam brud i brąz, i szarość, i smog zaczynają nużyć. I cóż z tego, że Nowe Crobuzon składa się z tuzinów dzielnic i setek ulic, skoro w umyśle czytelnika zlewają się one w jeden brunatnobury kolaż? Z miasta Nowe Crobuzon przeistacza się w jedne wielkie slumsy. Oczywiście, można argumentować, że to stylizacja, to specyficzny groteskowy klimat świata – i ja się z tym zgodzę. I z chęcią przeczytam opowiadanie rozgrywające się w takim świecie, nawet krótką książkę, która przeciągnie mnie przez wszystkie mroczne zaułki – ale nie ponad sześciuset stronicowe monstrum, na którego kartach niewiele się dzieje. Ostatecznie nie otrzymałem miejsca akcji, tylko obszerny atlas bardzo homogenicznej metropolii, unikatowej w swojej jednorodności to prawda, ale nadal jednorodnej.

Gdybyż tylko pomiędzy opisami zabiedzonego, zezwierzęconego miasta prześlizgiwała się ciekawa fabuła lub wartka akcja, może uniosłaby to brzemię, ale nie, opowieść załamuje się pod własnym ciężarem jak chruściana gałązka. Początkowo – mam na myśli pierwsze dwieście stron – sprawy rozwijają się powoli, ale w interesującym kierunku. Nasza uwaga skupia się na dwójce protagonistów-kochanków, naukowcu Isaaku, który otrzymuje zlecenie przywrócenia zdolności lotu pewnemu garudzie („człowiekowi-ptakowi”) i artystce Lin, która otrzymała zlecenie wykonania pewnej osobliwej rzeźby szefa światka przestępczego. Niestety, te wątki szybko schodzą na plan drugi (wątek Lin został praktycznie zapomniany na pół książki i nie doczekał się satysfakcjonującego zakończenia). Od momentu pojawienia się w mieście pożerających sny potworów rozpoczyna się istna żonglerka wątkami i postaciami. Co chwilę przybywa nowych, inne znikają bez zapowiedzi. Szczytem jest pojawienie się w ostatnich czterdziestu stronach zupełnie nowego bohatera, który w cudowny sposób ratuje Isaaka i paczkę. Zresztą, „Dworzec Perdido” pęka w szwach od szczęśliwych „zbiegów okoliczności” i przypadków zastosowania deus ex machina (prym wiedzie Tkacz, również niejednokrotnie ratujący bohaterów w ostatniej chwili). Przełamaniu ulega zawieszenie niewiary i czytelnik zdaje sobie sprawę, że dana postać zachowuje się tak a nie inaczej (często niezgodnie z jej ustalonym wcześniej charakterem) albo dana linia fabularna lub wynalazek, lub bohater pojawia się tylko po to, aby posunąć fabułę w tę czy inną stronę, a kiedy już spełni swoje zadanie, odchodzi w niebyt. To nie powinno być takie oczywiste. Urywaną, niesatysfakcjonującą narrację pogarsza brak wyczucia rytmu Mieville’a – wspomniany brak równowagi. W późniejszej części książki długie opisy Nowego Crobuzon zabijają rosnące napięcie lub wyrywają czytelnika ze sceny. Dramatyczne pościgi zamieniają się w wycieczki turystyczne z przewodnikiem, nagłość zagrożenia, jakie stanowią „ćmy”, gdzieś się rozpływa.

Bohaterom przypadł los nielepszy: w większości są nijacy, służą tylko zademonstrowaniu jakiegoś problemu lub rozwiązaniu jakiegoś gordyjskiego fabularnego węzła, o czym zresztą pisałem już wyżej. Pojawiają się i znikają, a czytelnik pozostaje niewzruszony – co nie dziwi, bo postacie nie mają żadnych celów i pragnień albo przeszłości, po prostu istnieją. Dwójka głównych protagonistów (mniej więcej w połowie książki, wraz z odejściem w cień Lin, garuda-nielot awansuje do tej roli) ma się nieco lepiej, ale tylko nieco, a i tę odrobinę niweczy zakończenie.

Miéville jest ceniony za swoje oryginalne pomysły i chociaż nie uważam, aby były one tak rewolucyjne jak utrzymują niektórzy (grałem w Final Fantasy i wertowałem niejeden podręcznik do D&D), przyznam, że produkty jego umysłu, którymi zapełnia ulice Nowego Crobuzon, są co najmniej fascynujące. Z pewnością ma więcej odwagi od większości autorów – chyba zbyt dużo odwagi. Dla Miéville’a żaden pomysł nie jest zbyt dziwny lub odstający do reszty, aby go odrzucić. Kiedy przeczytałem o mężczyźnie z pasożytniczym organizmem-dłonią zaciśniętym wokół jego szyi, lewitującym w powietrzu z zawiązanymi oczami i przywiązanym do pleców psie w hełmie ze wstecznymi lusterkami, który porozumiewa się z nim telepatycznie… zachowałem otwarty umysł. Cała koncepcja nie pasowała mi ani do nastroju horroru (który akurat dominował), ani do klimatu Nowego Crobuzon, ale powiedziałem sobie: co tam, jeśli tylko służy to fabule, czemu nie. Problem w tym, że nie służy. Wiele, naprawdę wiele pomysłów znalazło się w „Dworcu Perdido” tylko z jednego powodu – autor uważał, że są fajne i że chciałby się nimi pochwalić. Bohaterowie poświęcają wiele stron na tłumaczenie właściwości przedmiotów i elementów świata, które później nie znajdują żadnego użytku. Gorzej, często wyjaśniają coś (jak w przypadku monologu o powstaniu Rady Konstruktów), czego logicznie rzecz biorąc nie powinny dla własnego dobra wyjaśniać.

Jeszcze jesteś ze mną, czytelniku? Chcesz wiedzieć, co Miéville ma do powiedzenia, poza snuciem opowieści o łowach na potwory? No cóż, porusza szereg społecznych problemów – od ciemnych stron kapitalizmu i totalitaryzmu (czy to przypadkiem nie to samo, zdaje się pytać), przez naturę tożsamości narodowej i kulturowej, kończąc na dylematach zbrodni, kary i wolności. Wszystko to rzeczywiście znajduje się w książce, jest zarysowane delikatnie, nigdy nachalnie, może zbyt delikatnie jak na sześciuset stronicowe dzieło. Brakuje tu jakiejś myśli przewodniej, jakiejś klamry, która spięłaby chociaż część rozważań. Wiele z wolnościowych myśli Miéville’a niweczy zakończenie. Zaprzecza ugruntowanym do tej pory charakterom postaci, podważa przewijające się wcześniej motywy (to być może było zamierzone, chociaż osobiście w to wątpię), ale przede wszystkim jest pełne hipokryzji. Na szczęście – lub nie - „Dworzec Perdido” nie jest moralitetem o społeczeństwie industrialnym, a prostą opowieścią o polowaniu na potwory.

I oto dobrnąłem do finału. To moja najdłuższa, najbardziej szczegółowa i najbardziej krytyczna recenzja. Może oceniam Miéville’a niesprawiedliwie, przez pryzmat zbyt wysokich oczekiwań i „hype’u”, który otacza twórczość tego autora. Jeśli tak, nic na to nie poradzę. Zachwalanie książki wyliczanką prestiżowych nagród i słowami Jacka Dukaja do czegoś zobowiązuje. Czytając „Dworzec Perdido”, błądziłem po krętych, brudnych uliczkach zdeprawowanego Nowego Crobuzon, pełnych ślepych zaułków i niedokończonych mostów, i w ostatecznym rozrachunku nigdzie nie dotarłem. Rzeczywiście czuję się jak na tytułowym dworcu.






PS.
Zawczasu zakupiłem już wszystkie książki ze świata Bas-Lag (nie chcąc, aby podobnie jak w przypadku pierwszego wydania „Dworca Perdido”, zniknęły mi z księgarskich półek), także, czy tego chcę, czy nie, pojawią się tutaj recenzje „Blizny” i „Żelaznej Rady”. Osobiście, myśląc o new weird, będę wracał myślami nie do Miéville’a, a do Jeffa VanderMeera, którego eksperymenty i oryginalność rozciągają się nie tylko na konstrukcję świata, ale i formę prowadzenia opowieści.

6 komentarzy:

  1. Wprowadziłeś mnie w konsternację bo miałem to zakupić sobie na urlop :} Kieruję więc oczy na co innego ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Może to kwestia perspektywy. Zawsze po napisaniu recenzji sprawdzam, co mieli na dany temat do powiedzenia inni. I byłem dość zdziwiony, że wszyscy mówią to samo: tylko dla niektórych to, co dla mnie jest wadą, jest zaletą. Niemniej wszyscy zgadzają się, że akcja rozwija się bardzo wolno, więc nie sądzę, by była to dobra lektura na urlop.

    OdpowiedzUsuń
  3. Blizna bardzo mi się podobała, więc może na jesień dam jej szansę. Na urlop trzeba wziąć pewniaka ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Toś się rozpisał... W przeciwieństwie do Mieville'a jednak z sensem i z puentą;) Miałam bardzo podobne odczucia w trakcie czytania tej powieści, ale kiedyś jeszcze spróbuję się z Chiną. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki.
    Tak jak pisałem dwa komentarze wyżej, po napisaniu recenzji sprawdzam, co pisali inni, więc już zdążyłem poznać Twoje, rzeczywiście zgodne z moim zdanie :)
    Tycjan zachwala Bliznę... więc pewnie któregoś dnia siądę i wchłonę ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. czytałem Bliznę jako pierwszą i bardziej mi się podobała, więc nie porzucaj nadziei :) Dworzec Perdido, cóż, zawiódł... na początku jeszcze facynował, potem zmęczył.

    OdpowiedzUsuń