Na stronie wydawnictwa Tor (amerykańskiego wydawcy Malazańskiej Księgi Poległych) ogłoszono początek wielkiego „ponownego czytania” twórczości Stevena Eriksona (oraz zdecydowanie skromniejszego dorobku Iana Camerona Esslemonta). W cotygodniowych postach dwójka recenzentów z FantasyLitrature.com będzie przypominać oraz analizować treść kolejnych rozdziałów kolejnych tomów. To ambitne dzieło i czas jego wykonania również będzie słuszny – szacunkowo zajmie to przeszło rok (w sam raz na premierę ostatniej książki z dziesięcioksięgu).
Pomyślałem sobie, że to idealna okazja do odświeżenia sobie tej sagi, w fantastycznym środowisku legendarnej ze względu na swój poziom skomplikowania oraz liczbę postaci, której równa jest tylko liczba niedopowiedzeń. Przeszczepianie treści z oryginalnych wpisów (wprowadzenie znajdziecie tutaj, a pierwszy artykuł tutaj) słowo po słowie mijałoby się z celem, zresztą, nie sądzę by znalazło się na to zapotrzebowanie, dlatego tutaj, u siebie, będę zamieszczał własne spostrzeżenia, wątpliwości, a także co ciekawsze kąski z anglojęzycznych artykułów. Zachęcam czytelników bloga, zwłaszcza fanów Eriksona, do wzięcia udziału w zabawie i dzielenia się własnymi odczuciami, wspomnieniami lub pomysłami. Ach, i jeszcze jedno: całe przedsięwzięcie nie nazywa się „ponownym czytaniem” dla picu – ostrzegam, że w treści postów mogą się pojawić spoilery do i włącznie z Mytem Ogarów i Powrotem Karmazynowej Gwardii.
W pierwszym artykule Bill i Amanda (prowadzący cykl) rozłożyli na części – niespodzianka, niespodzianka – prolog oraz pierwszy rozdział Ogrodów Księżyca. Razem z nimi przypomnieliśmy sobie czystki w Malazie po przejęciu władzy przez Cesarzową i poznaliśmy młodego Parana, a potem byliśmy świadkami rodzącego się spisku Ammanasa i Kotyliona, rzezi w Itko Kan (ach te ogary), przedstawiono nam przyboczną Lorn i szczęśliwą rodzinkę Paranów.
Prawdę mówiąc, Ogrody Księżyca wzięły mnie z zaskoczenia. W tamtym czasie czytałem książki głównie w środkach komunikacji miejskiej, dlatego pierwszy tom Malazańskiej Księgi Poległych zacząłem pochłaniać jak typowe fantasy-zabijacz czasu. Po stu pięćdziesięciu stronach gorzko tego pożałowałem. Umknęło mi sto jeden szczegółów, a wiele scen zniknęło z pamięci równie szybko, jak się pojawiło (patrzę na ciebie, scenko rodzajowa Paranów). Niektóre rzeczy były dla mnie szczególnie niejasne – nie wiem, czy to moja nieuwaga, jeszcze niewyrobiony styl autora, czy może podobne mojemu zagubienie tłumacza. Weźmy na przykład Groty: otrzymaliśmy zdawkowy opis ich wykorzystania i… to wszystko. Tak poważny element świata powinien otrzymać w tym miejscu przynajmniej zdanie czy dwa dodatkowych wyjaśnień. Albo dziesięć zdań. Albo kilka akapitów… Właściwie te pierwsze strony Ogrodów Księżyca, a może całe Ogrody Księżyca, cierpią na deficyt wspomnianych wyjaśnień – ale nie taki, z jakim mamy do czynienia w późniejszych tomach, nie mam na myśli zagadek czy uzupełniających się wątków. Nie, chodzi o skróty myślowe: brak opisów rzeczy, które powinny być opisane w chwili ich pojawienia się na scenie albo nieakcentowanie osobliwości (kto był zdziwiony, kiedy dowiedział się, że Napańczycy naprawdę mają niebieską skórę, ręka do góry).
W swojej analizie tych pierwszych fragmentów Amanda dokonała świetnej obserwacji – te wiersze i poemaciki poprzedzające każdy rozdział, tak, te zazwyczaj zbędne w innych książkach fantasy pompatyczne dyrdymały, mają znaczenie. Ileż razy stukałem się w czoło, czytając (już po skończeniu całości) Wołanie do cienia? Dużo. Przyznam, że nie każdemu może się podobać taka gra w skojarzenia i dyskretne puszczanie oka, usłyszałem nawet kiedyś, że czytelnik nie jest po to, żeby robić z książki notatki, ale powiem wam, że kiedy człowiek nie ma wszystkich rozwiązań podanych na tacy i musi się o nie starać, czuje zdecydowanie większą satysfakcję z lektury. Szkoda, że nie miałem takiego podejścia przy Ogrodach Księżyca – oszczędziłoby mi to późniejszego gorączkowego wertowania kartek.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym poruszyć na zakończenie tego pierwszego posta, a czego z pewnością Bill i Amanda nie poruszą: polskie tłumaczenie. Michał Jakuszewski odwalił kawał naprawdę dobrej roboty, dlatego teraz, wracając do Ogrodów, czuję wielki zawód, że wtedy, na samym początku, nie miał tyle śmiałości do nazewnictwa, co obecnie. Bardzo żałuję, że wiele nazw pozostało nieprzetłumaczonych, że Nightchill to Nightchill, a Tattersail to Tattersail (a Pale to nie Blade). Raz, że anglicyzmy kłują w oko, dwa, że gryzie się to z resztą sagi. Mam cichą nadzieję, że jeśli kiedyś Mag zdecyduje się opublikowań nowe wydanie Ogrodów, to dokona tych kilku kosmetycznych zmian.
I to by było na tyle, jeśli idzie o pierwszą odsłonę „wielkiego ponownego czytania”. Wiem, że moje streszczenie i analiza treści są bardzo pobieżne, ale niestety nie dysponuję czasem potrzebnym na coś więcej – chętnych wnikliwego opisu ‘scena po scenie‘ ponownie skieruję ku oficjalnej serii artykułów. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i w razie czego uzupełnicie istotne braki lub wskażecie rażące błędy. Do następnego wpisu.
Pomyślałem sobie, że to idealna okazja do odświeżenia sobie tej sagi, w fantastycznym środowisku legendarnej ze względu na swój poziom skomplikowania oraz liczbę postaci, której równa jest tylko liczba niedopowiedzeń. Przeszczepianie treści z oryginalnych wpisów (wprowadzenie znajdziecie tutaj, a pierwszy artykuł tutaj) słowo po słowie mijałoby się z celem, zresztą, nie sądzę by znalazło się na to zapotrzebowanie, dlatego tutaj, u siebie, będę zamieszczał własne spostrzeżenia, wątpliwości, a także co ciekawsze kąski z anglojęzycznych artykułów. Zachęcam czytelników bloga, zwłaszcza fanów Eriksona, do wzięcia udziału w zabawie i dzielenia się własnymi odczuciami, wspomnieniami lub pomysłami. Ach, i jeszcze jedno: całe przedsięwzięcie nie nazywa się „ponownym czytaniem” dla picu – ostrzegam, że w treści postów mogą się pojawić spoilery do i włącznie z Mytem Ogarów i Powrotem Karmazynowej Gwardii.
W pierwszym artykule Bill i Amanda (prowadzący cykl) rozłożyli na części – niespodzianka, niespodzianka – prolog oraz pierwszy rozdział Ogrodów Księżyca. Razem z nimi przypomnieliśmy sobie czystki w Malazie po przejęciu władzy przez Cesarzową i poznaliśmy młodego Parana, a potem byliśmy świadkami rodzącego się spisku Ammanasa i Kotyliona, rzezi w Itko Kan (ach te ogary), przedstawiono nam przyboczną Lorn i szczęśliwą rodzinkę Paranów.
Prawdę mówiąc, Ogrody Księżyca wzięły mnie z zaskoczenia. W tamtym czasie czytałem książki głównie w środkach komunikacji miejskiej, dlatego pierwszy tom Malazańskiej Księgi Poległych zacząłem pochłaniać jak typowe fantasy-zabijacz czasu. Po stu pięćdziesięciu stronach gorzko tego pożałowałem. Umknęło mi sto jeden szczegółów, a wiele scen zniknęło z pamięci równie szybko, jak się pojawiło (patrzę na ciebie, scenko rodzajowa Paranów). Niektóre rzeczy były dla mnie szczególnie niejasne – nie wiem, czy to moja nieuwaga, jeszcze niewyrobiony styl autora, czy może podobne mojemu zagubienie tłumacza. Weźmy na przykład Groty: otrzymaliśmy zdawkowy opis ich wykorzystania i… to wszystko. Tak poważny element świata powinien otrzymać w tym miejscu przynajmniej zdanie czy dwa dodatkowych wyjaśnień. Albo dziesięć zdań. Albo kilka akapitów… Właściwie te pierwsze strony Ogrodów Księżyca, a może całe Ogrody Księżyca, cierpią na deficyt wspomnianych wyjaśnień – ale nie taki, z jakim mamy do czynienia w późniejszych tomach, nie mam na myśli zagadek czy uzupełniających się wątków. Nie, chodzi o skróty myślowe: brak opisów rzeczy, które powinny być opisane w chwili ich pojawienia się na scenie albo nieakcentowanie osobliwości (kto był zdziwiony, kiedy dowiedział się, że Napańczycy naprawdę mają niebieską skórę, ręka do góry).
W swojej analizie tych pierwszych fragmentów Amanda dokonała świetnej obserwacji – te wiersze i poemaciki poprzedzające każdy rozdział, tak, te zazwyczaj zbędne w innych książkach fantasy pompatyczne dyrdymały, mają znaczenie. Ileż razy stukałem się w czoło, czytając (już po skończeniu całości) Wołanie do cienia? Dużo. Przyznam, że nie każdemu może się podobać taka gra w skojarzenia i dyskretne puszczanie oka, usłyszałem nawet kiedyś, że czytelnik nie jest po to, żeby robić z książki notatki, ale powiem wam, że kiedy człowiek nie ma wszystkich rozwiązań podanych na tacy i musi się o nie starać, czuje zdecydowanie większą satysfakcję z lektury. Szkoda, że nie miałem takiego podejścia przy Ogrodach Księżyca – oszczędziłoby mi to późniejszego gorączkowego wertowania kartek.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym poruszyć na zakończenie tego pierwszego posta, a czego z pewnością Bill i Amanda nie poruszą: polskie tłumaczenie. Michał Jakuszewski odwalił kawał naprawdę dobrej roboty, dlatego teraz, wracając do Ogrodów, czuję wielki zawód, że wtedy, na samym początku, nie miał tyle śmiałości do nazewnictwa, co obecnie. Bardzo żałuję, że wiele nazw pozostało nieprzetłumaczonych, że Nightchill to Nightchill, a Tattersail to Tattersail (a Pale to nie Blade). Raz, że anglicyzmy kłują w oko, dwa, że gryzie się to z resztą sagi. Mam cichą nadzieję, że jeśli kiedyś Mag zdecyduje się opublikowań nowe wydanie Ogrodów, to dokona tych kilku kosmetycznych zmian.
I to by było na tyle, jeśli idzie o pierwszą odsłonę „wielkiego ponownego czytania”. Wiem, że moje streszczenie i analiza treści są bardzo pobieżne, ale niestety nie dysponuję czasem potrzebnym na coś więcej – chętnych wnikliwego opisu ‘scena po scenie‘ ponownie skieruję ku oficjalnej serii artykułów. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie i w razie czego uzupełnicie istotne braki lub wskażecie rażące błędy. Do następnego wpisu.
Ominęła mnie przygoda z cyklem Eriksona. Stosunkowo niedawno (chociaż przed promowanym obecnie wznowieniem TOR) sięgnąłem po "Ogrody Księżyca". Niestety nie dobrnąłem do końca, nawet nie do połowy. Zniechęciła mnie maniera pierwszego tomu sprowadzająca się do rzucenia czytelnika z marszu na głębokie wody. Odniosłem wrażenie, że nie czytam pierwszego tomu lecz kontynuację, poznaję historię od środka, zaś autor oczekuje znajomości świata ograniczając momentami opisy do minimum. Od pierwszych stron dzieje się niezwykle wiele, niemniej nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś mi umyka, powinienem wiedzieć więcej. O co tu do czarta chodzi. Niestety autor nie pobudził mojej wyobraźni na tyle bym kontynuował lekturę. Zirytowany odłożyłem książkę na półkę.
OdpowiedzUsuńKilka raza przeglądając domową bibliotekę miałem ochotę zacząć przygodę z cyklem Eriksona raz jeszcze zapominając o wcześniejszych uprzedzeniach. Być może to dobry moment.
Tak, bariera wejścia w Malazańską Księgę Poległych jest dosyć wysoka, ale w moim mniemaniu warto. Rzeczywiście, Ogrody Księżyca zaczynają się in medias res,w największym możliwym in medias res, i tak, moim zdaniem Erikson mógł pewne rzeczy napisać inaczej, ale mimo to warto skończyć lekturę - chociażby po to, aby przeczytać później doskonałe Wspomnienie Lodu. Co więcej, taka konstrukcja pierwszego tomu nabiera ‘poloru’ z każdą kolejną książką w serii, bo nadaje całości charakter wycinka historii, ciągłości i żywotności świata.
OdpowiedzUsuńhej, "przebrnęłam" Ogrody Księżyca i nawet zaczęłam tom 2, tylko zastanawiam się po co, skoro i tam może zrozumienie tekstu czytanego to u mnie 60 %, niektóre postacie wciągają, innych nie rozumiem, nie wiem kto z kim co i gdzie, a przecież to nie jest pierwsza książka fantasy którą czytam.
OdpowiedzUsuń