czwartek, 25 marca 2010

Recenzja. Rzeka bogów


Rzeka bogów Iana McDonalda, jedna z nowszych pozycji w serii Uczta Wyobraźni wydawnictwa Mag, jest jak tytułowa Ganga: potężna i rwąca jak majestatyczna bogini-matka, gdzieniegdzie mętna, niosąca taką ilość osadu, że nie sposób dostrzec własnego odbicia. Akcja książki przenosi nas do roku 2047, do stolicy Bharatu (Indie) – Varanasi. Przeciągająca się susza i wybiegi ekstremistów podsycają społeczny niepokój. Gdzieś na styku dwóch światów, tradycyjnego, mistycznego, religijnego i bogatego, nowoczesnego i dziwnego krzyżują się losy grupki bohaterów reprezentujących wszelkie ścieżki życia: policjanta zajmującego się sztuczną inteligencją, polityka, dziennikarki, bandziora, a nawet scenografa wirtualnej opery mydlanej, przedstawiciela trzeciej płci.

Dobrze przeczytaliście. Trzeciej płci. McDonald kreuje osobliwą wizję niedalekiej przyszłości, opartej na manipulacji genami i zaawansowanych sztucznych inteligencjach. Kreuje ją wprawnie, z dużą dozą fantazji, ale i, jak przystało na hard sf, realizmu. Niczego przy tym nie szczędzi: wirtualne światy, paralelne wszechświaty, energia punktu zerowego, artefakty obcych, mamy tu wszystko. McDonald ekstrapoluje dzisiejszą wiedzę, tworzy własne teorie, jak teoria M-gwiazdy czy hipoteza Wolframa-Friedkina (a przynajmniej ja nic nie wiem o współpracy tych panów), dla laika zupełnie nieodróżnialne od rzeczywistych problemów stawianych przed nowoczesną fizyką i matematyką. Pomiędzy tymi tytanicznymi paradygmatami pojawiają się inne, zdawałoby się kameralne przejawy futuryzmu: zdalnie sterowane roboty, programy-ai, samoloty pionowego startu, ludzie rozwijający się dwa raz wolniej, wspomniana trzecia płeć.

Tak złożony świat jest fascynujący, ale McDonald idzie o krok dalej, pokazuje nam nie tylko wymiar technologiczny, ale i przemiany społeczne i polityczne, transformujące oblicze ludzkości. Rzeka bogów to science-fiction na miarę XXI wieku, ale ma to niestety swoją cenę: próg wejścia jest dość wysoki, a czytelnik zupełnie niezorientowany w fizyce czy informatyce będzie się wiele razy gubił, bo autor nie zwalnia dla laików. Ten próg wejścia jeszcze się podnosi, kiedy wziąć pod uwagę miejsce akcji, Indie, wraz z jego specyficznym językiem. Na końcu książki znajduje się słowniczek, ale nawet on nie zawiera wszystkich haseł. Pomiędzy żargonem naukowym, a indyjskim nazewnictwem, czytelnik może się poczuć jak w potrzasku.

Dla tych, którzy przezwyciężą te trudności, Rzeka bogów otwiera się bogactwem egzotycznej kultury, tysiącleciami historii Azji. Varanasi spod pióra McDonalda ożywa, mieni się kolorami zwyczajów i barwami odmienności, stanowi świat obcy nie tylko technologicznie, ale i społecznie. Od slumsów i ghatów nad brzegami Gangi po bogate dzielnice i siedziby wielkich korporacji, z dachów oszklonych, rozświetlonych wieżowców i z wnętrza programów generujących wirtualną operę mydlaną Miasto i wieś, z każdej strony napiera na nas mnogość szczegółów, odmalowująca Indie przyszłości. Widać, ile McDonald włożył pracy w konstrukcję świata, czuć długie godziny spędzone nad materiałami źródłowymi.

Czy więc Rzeka bogów ma jakieś wady? Niestety ma. Jak występująca na kartach książki symulacja ewolucji – Alterre – Rzeka… wydaje mi się modelem, bytem powołanym do istnienia tylko po to, aby go oglądać, badać i podziwiać. Znana jest tendencja autorów hard sf do skupiania się na światotworzeniu, na pomyśle, a zaniedbywania fabuły i bohaterów i tak jest też w tym przypadku. Wątki poszczególnych postaci często słabo się ze sobą łączą, niektóre są porzucane, inne nie doczekały się satysfakcjonującej konkluzji. Być może największą zbrodnią Rzeki bogów są fabularne dziury – o wiele bardziej jaskrawe w przypadku książki takiej jak ta, aspirującej do jak najwierniejszego oddania świata przedstawionego i psychologii postaci. Nie chcę się tutaj wdawać w szczegóły, ale pewne niekonsekwencje i nielogiczności nie pozwalały mi w pełni cieszyć się lekturą.

Bohaterowie są z pozoru doskonale skonstruowani. Każdy ma swoje cele, każdy ma swoje osobiste problemy, każdy ma zróżnicowane (także pod względem etnicznym) tło. Ale co z tego, kiedy wszyscy myślą i mówią w ten sam sposób: z mieszaniną rozpaczy, gniewu i wulgaryzmów. Efekt kalki (ha!) pogłębia ich instrumentalny wobec fabuły charakter. Każdy z nich porusza się po wyznaczonym torze, zmierza ku z góry upatrzonemu finałowi. Myślę, że taki mógł być zamysł autora, może sugerował się hinduską mitologią i jej cyklicznością, ale fatalizm bohaterów, którzy jedynie reagują, są bezwolni w obliczu miotających nimi sił, jak pionki na szachownicy, nie pozwalał mi się do nich zbliżyć ani utożsamić z którymkolwiek z nich.

I jest jeszcze seks. Cała masa seksu. Dewiacje i ekshibicjonizm na porządku dziennym. Zupełnie mi to nie przeszkadza, ba, w jakiś sposób rekompensuje powolne tempo akcji, ale… no właśnie. Czy każdy bohater musi opisywać swoje uczucia przez odwołanie się do genitaliów? Czy każda postać musi odczuwać zakrawające na patologię podniecenie przemocą czy niebezpieczeństwem? Jedna, dwie postaci – świetnie – ale praktycznie wszystkie? To tylko bardziej je ujednolica.

Rzeka bogów Iana McDonalda to zapierający dech w piersiach obraz przyszłości, ale niekompletna opowieść. Bardzo chciałem pokochać tę książkę, ale nie udało się, pozostał mi tylko szacunek dla wizji. Podsumowując ją w kilku słowach, chce się powiedzieć: hard sf, hard sex – tylko dla koneserów.

środa, 24 marca 2010

Zagłada Atlantydy

Na stronie Galakty wykwitł kolejny wpis. Jednocześnie obiecuję, że dziś, a najpóźniej jutro pojawi się recenzja "Rzeki bogów" Iana McDonalda, a do końca tygodnia do kiosków zawita 54 numer SFFiH z opowiadaniem "Święty z Issyk-kul" mojego autorstwa.

środa, 17 marca 2010

SFFiH. Święty z Issyk-kul

Na stronie Science Fiction, Fantasy i Horror podano zawartość kwietniowego numeru czasopisma, a w nim... Święty z Issyk-kul autorstwa niżej podpisanego. Jeśli idzie o publikacje stricte literackie, to będzie to w zasadzie mój debiut. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić.

niedziela, 14 marca 2010

Zagłada Atlantydy

Na stronach Galakty pojawił się czwarty wpis (jak zwykle spóźniony). Powoli zbliżamy się do półmetka cyklu, mam nadzieję, że dotychczasowe teksty spełniają swoje zadanie i przybliżają rozgrywkę - a jeśli czegoś w nich brak, piszcie śmiało.

środa, 10 marca 2010

Recenzja. Smutek tropików


Smutek tropików Claude’a Levi-Straussa zaskoczył mnie podwójnie: stylem i treścią. Jeśli mam być szczery, spodziewałem się czegoś pokroju Wzorów kultury Ruth Benedict, przybliżenia kilku indiańskich plemion i ich zwyczajów, może jakiegoś podsumowania rozwoju południowoamerykańskich kultur, szczypty metodologii tu i tam, a wszystko opisane odrobinę suchym, funkcjonalnym, przejrzystym naukowym językiem, być może najeżonym specyficznym antropologicznym żargonem, z pewnością pozbawionym kwiecistości. Jakież było moje zdziwienie.

Smutek tropików to diariusz, wspomnienia z podróży, które Levi-Strauss odbył w latach trzydziestych i na początku czterdziestych. Szybko odkryłem, że prócz oczekiwanych krain Ameryki Południowej, przyjdzie mi zwiedzić Indie, dzisiejszy Pakistan, wielkie aglomeracje Stanów Zjednoczonych i, co najbardziej zadziwiające, duszę cywilizacji Zachodu. Levi-Strauss opisuje swój pobyt wśród dzikich plemion, tak jak obiecywała mi to okładka, ale nie zamierza na tym poprzestać: czytając Smutek tropików, kosztujemy wycinka ówczesnego świata, śledzimy ucieczkę francuskiego antropologa z Francji Vichy do Nowego Jorku, podróżujemy wraz z nim zatłoczonymi, brudnymi ulicami Kalkuty, przeżywamy każdy problem, jaki może powstać podczas ekspedycji na wcześniej ledwo zbadanych terenach: psujące się ciężarówki, umierające muły, choroby, na nieprzystępnych urzędnikach skończywszy.

Podróż, na którą zabiera nas Levi-Strauss, jest niesamowita i jedyna w swoim rodzaju. Nie dlatego, że autor rysuje przed nami rajską wizję egzotycznego Nowego Świata – wręcz przeciwnie, miejscami odziera nas brutalnie ze złudzeń, odsłania na chwilę zasłonę skrywającą brudne, skrzypiące mechanizmy świata, przystawia lustro do oblicza naszej cywilizacji, a nasze odbicie, jeśli nie przeraża, to często przyprawia o mdłości – ale dlatego, że chce nam coś powiedzieć o życiu i naturze społeczeństwa i że czyni to w urzekający, sugestywny, pełen piętrzących się ekspresyjnych metafor sposób, nierzadko nie szczędząc słów autokrytyki lub wprowadzając siebie (a w konsekwencji i nas) w stan głębokiej zadumy.

Jak mogliście się już domyślić, Smutek tropików nie jest książką o Indianach, a przynajmniej nie tylko. Tak, poznajemy cztery fascynujące plemiona, od malujących twarze na modłę karcianych wzorów Kadiweo po docierających do kresu swej wędrówki Tupi-Kawahib, tak, Levi-Strauss próbuje zgłębić ich kulturowe wzory, z najdrobniejszych szczegółów życia codziennego wyłuskać wnioski na temat ich kultur jako całości, ale dla mnie to tylko pretekst, genialny pretekst.

Pomiędzy opowieści o odległych lądach i obcych ludach Levi-Strauss wplata inne, bliższe nam myśli. Wychodzi od spraw bardzo osobistych, od sensu pracy etnografa i nostalgii, jaka towarzyszy mu podczas badania społeczeństw poprzez czas i przestrzeń, o poczuciu straty, które przepełnia każdą taką wyprawę, po spostrzeżenia najbardziej ogólnej natury: o zderzeniu cywilizacji, o rozwoju religijności, o narodzinach monokultury.

Ostatecznie Levi-Strauss konkluduje dość ambiwalentnie, na styku racjonalności i mitu, rzeczywistości i marzeń, stara się nie oceniać, a opisywać, może wytycza ścieżkę, ale nie zostaje przewodnikiem. Ten niejednorodny ton, nostalgia pomieszana z poczuciem cudowności, którą przesiąknięte są stronie Smutku tropików, od pierwszych, ironicznych słów „Nienawidzę podróży i podróżników” po słodko gorzki finał, czynią z dzieła Levi-Straussa lekturę obowiązkową dla wszystkich, którzy od czasu do czasu czują potrzebę zatrzymania się i zadania pytania: gdzie jestem teraz?

poniedziałek, 8 marca 2010

Gralicja

Zacznę może od końca, czyli od podziękowania organizatorom Gralicji za udostępnienie kącika do rozłożenia mojego kramu – a było co rozkładać, bo plansza Zagłady Atlantydy jest duża. Naprawdę duża. Sam nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę, dopóki jej nie zobaczyłem. Mój prototyp był mniejszy, złożony na pół ledwo wielkości zeszytu. Znałem wymiary (56 cm) ostatecznej planszy już od długiego czasu, ale najwyraźniej nie potrafiłem ich sobie wyobrazić. Teraz… co tu dużo mówić, wygląda ślicznie. Obawiałem się, że przy takiej skali rysunku detale wyjdą rozmazane , ale zupełnie się pomyliłem – wszystkie, nawet najmniejsze elementy, postacie (a jest ich przeszło tysiąc) są wyraźne, co chwilę zauważa się nowy szczegół. Równie dobrze wyszły karty, przyjęta przez nas symbolika jest czytelna, a kolorowe oznaczenie intuicyjne. Nie mieliśmy jeszcze co prawda ostatecznych żetonów – zamiast tekturowych i lakierowanych, korzystaliśmy z pianek z nalepkami – ale mimo to gra jako całość robiła wyśmienite wrażenie (zapraszam do galerii na bgg).
Jeśli idzie o rozgrywki, to przeprowadziliśmy kilka, mniej niżbym chciał, ale ja rzadko bywam zadowolony, więc trudno mi określić, przy jakiej liczbie byłbym kontent. Zresztą, przez cały pobyt czułem się tak, jakbym nie wysiadł z pociągu. Z dworca pojechałem się zameldować do hotelu, z hotelu na Gralicję, po imprezie, wyczerpany, położyłem się relatywnie wcześnie spać, a rano znów na Gralicję, z Gralicji na dworzec. Z gier, które udało mi się rozegrać, wszyscy wstawali od stołu uśmiechnięci i pełni ciepłych słów.
Opuszczając Kraków, żałowałem, że nie mogę jeszcze trochę zostać, rozegrać jeszcze kilku partyjek ani pogadać z ludźmi, których dopiero co poznałem, a do których od razu poczułem sympatię (serdeczne pozdrowienia dla Browariona!).
Co do Zagłady Atlantydy, jej przygoda dopiero się rozpoczyna. Jeśli dobrze pójdzie, zwiedzimy razem jeszcze kilka miast przed premierą i być może uda nam się przekonać publiczność, że Galakta wkracza na rynek autorskich gier planszowych z bardzo solidnym produktem.

piątek, 5 marca 2010

Zagłada Atlantydy

Jutro wybieram się do Krakowa na Gralicję prezentować Zagładę..., stąd dziś nie pojawi się kolejny wpis z serii "Listy z warsztatu" (za to po powrocie napiszę jakieś sprawozdanie z wyjazdu). Jednocześnie ciągle żyję nadzieją, że podróż pozwoli mi nadrobić czytelnicze zaległości. Trzymajcie kciuki.