Smutek tropików Claude’a Levi-Straussa zaskoczył mnie podwójnie: stylem i treścią. Jeśli mam być szczery, spodziewałem się czegoś pokroju Wzorów kultury Ruth Benedict, przybliżenia kilku indiańskich plemion i ich zwyczajów, może jakiegoś podsumowania rozwoju południowoamerykańskich kultur, szczypty metodologii tu i tam, a wszystko opisane odrobinę suchym, funkcjonalnym, przejrzystym naukowym językiem, być może najeżonym specyficznym antropologicznym żargonem, z pewnością pozbawionym kwiecistości. Jakież było moje zdziwienie.
Smutek tropików to diariusz, wspomnienia z podróży, które Levi-Strauss odbył w latach trzydziestych i na początku czterdziestych. Szybko odkryłem, że prócz oczekiwanych krain Ameryki Południowej, przyjdzie mi zwiedzić Indie, dzisiejszy Pakistan, wielkie aglomeracje Stanów Zjednoczonych i, co najbardziej zadziwiające, duszę cywilizacji Zachodu. Levi-Strauss opisuje swój pobyt wśród dzikich plemion, tak jak obiecywała mi to okładka, ale nie zamierza na tym poprzestać: czytając Smutek tropików, kosztujemy wycinka ówczesnego świata, śledzimy ucieczkę francuskiego antropologa z Francji Vichy do Nowego Jorku, podróżujemy wraz z nim zatłoczonymi, brudnymi ulicami Kalkuty, przeżywamy każdy problem, jaki może powstać podczas ekspedycji na wcześniej ledwo zbadanych terenach: psujące się ciężarówki, umierające muły, choroby, na nieprzystępnych urzędnikach skończywszy.
Podróż, na którą zabiera nas Levi-Strauss, jest niesamowita i jedyna w swoim rodzaju. Nie dlatego, że autor rysuje przed nami rajską wizję egzotycznego Nowego Świata – wręcz przeciwnie, miejscami odziera nas brutalnie ze złudzeń, odsłania na chwilę zasłonę skrywającą brudne, skrzypiące mechanizmy świata, przystawia lustro do oblicza naszej cywilizacji, a nasze odbicie, jeśli nie przeraża, to często przyprawia o mdłości – ale dlatego, że chce nam coś powiedzieć o życiu i naturze społeczeństwa i że czyni to w urzekający, sugestywny, pełen piętrzących się ekspresyjnych metafor sposób, nierzadko nie szczędząc słów autokrytyki lub wprowadzając siebie (a w konsekwencji i nas) w stan głębokiej zadumy.
Jak mogliście się już domyślić, Smutek tropików nie jest książką o Indianach, a przynajmniej nie tylko. Tak, poznajemy cztery fascynujące plemiona, od malujących twarze na modłę karcianych wzorów Kadiweo po docierających do kresu swej wędrówki Tupi-Kawahib, tak, Levi-Strauss próbuje zgłębić ich kulturowe wzory, z najdrobniejszych szczegółów życia codziennego wyłuskać wnioski na temat ich kultur jako całości, ale dla mnie to tylko pretekst, genialny pretekst.
Pomiędzy opowieści o odległych lądach i obcych ludach Levi-Strauss wplata inne, bliższe nam myśli. Wychodzi od spraw bardzo osobistych, od sensu pracy etnografa i nostalgii, jaka towarzyszy mu podczas badania społeczeństw poprzez czas i przestrzeń, o poczuciu straty, które przepełnia każdą taką wyprawę, po spostrzeżenia najbardziej ogólnej natury: o zderzeniu cywilizacji, o rozwoju religijności, o narodzinach monokultury.
Ostatecznie Levi-Strauss konkluduje dość ambiwalentnie, na styku racjonalności i mitu, rzeczywistości i marzeń, stara się nie oceniać, a opisywać, może wytycza ścieżkę, ale nie zostaje przewodnikiem. Ten niejednorodny ton, nostalgia pomieszana z poczuciem cudowności, którą przesiąknięte są stronie Smutku tropików, od pierwszych, ironicznych słów „Nienawidzę podróży i podróżników” po słodko gorzki finał, czynią z dzieła Levi-Straussa lekturę obowiązkową dla wszystkich, którzy od czasu do czasu czują potrzebę zatrzymania się i zadania pytania: gdzie jestem teraz?
Smutek tropików to diariusz, wspomnienia z podróży, które Levi-Strauss odbył w latach trzydziestych i na początku czterdziestych. Szybko odkryłem, że prócz oczekiwanych krain Ameryki Południowej, przyjdzie mi zwiedzić Indie, dzisiejszy Pakistan, wielkie aglomeracje Stanów Zjednoczonych i, co najbardziej zadziwiające, duszę cywilizacji Zachodu. Levi-Strauss opisuje swój pobyt wśród dzikich plemion, tak jak obiecywała mi to okładka, ale nie zamierza na tym poprzestać: czytając Smutek tropików, kosztujemy wycinka ówczesnego świata, śledzimy ucieczkę francuskiego antropologa z Francji Vichy do Nowego Jorku, podróżujemy wraz z nim zatłoczonymi, brudnymi ulicami Kalkuty, przeżywamy każdy problem, jaki może powstać podczas ekspedycji na wcześniej ledwo zbadanych terenach: psujące się ciężarówki, umierające muły, choroby, na nieprzystępnych urzędnikach skończywszy.
Podróż, na którą zabiera nas Levi-Strauss, jest niesamowita i jedyna w swoim rodzaju. Nie dlatego, że autor rysuje przed nami rajską wizję egzotycznego Nowego Świata – wręcz przeciwnie, miejscami odziera nas brutalnie ze złudzeń, odsłania na chwilę zasłonę skrywającą brudne, skrzypiące mechanizmy świata, przystawia lustro do oblicza naszej cywilizacji, a nasze odbicie, jeśli nie przeraża, to często przyprawia o mdłości – ale dlatego, że chce nam coś powiedzieć o życiu i naturze społeczeństwa i że czyni to w urzekający, sugestywny, pełen piętrzących się ekspresyjnych metafor sposób, nierzadko nie szczędząc słów autokrytyki lub wprowadzając siebie (a w konsekwencji i nas) w stan głębokiej zadumy.
Jak mogliście się już domyślić, Smutek tropików nie jest książką o Indianach, a przynajmniej nie tylko. Tak, poznajemy cztery fascynujące plemiona, od malujących twarze na modłę karcianych wzorów Kadiweo po docierających do kresu swej wędrówki Tupi-Kawahib, tak, Levi-Strauss próbuje zgłębić ich kulturowe wzory, z najdrobniejszych szczegółów życia codziennego wyłuskać wnioski na temat ich kultur jako całości, ale dla mnie to tylko pretekst, genialny pretekst.
Pomiędzy opowieści o odległych lądach i obcych ludach Levi-Strauss wplata inne, bliższe nam myśli. Wychodzi od spraw bardzo osobistych, od sensu pracy etnografa i nostalgii, jaka towarzyszy mu podczas badania społeczeństw poprzez czas i przestrzeń, o poczuciu straty, które przepełnia każdą taką wyprawę, po spostrzeżenia najbardziej ogólnej natury: o zderzeniu cywilizacji, o rozwoju religijności, o narodzinach monokultury.
Ostatecznie Levi-Strauss konkluduje dość ambiwalentnie, na styku racjonalności i mitu, rzeczywistości i marzeń, stara się nie oceniać, a opisywać, może wytycza ścieżkę, ale nie zostaje przewodnikiem. Ten niejednorodny ton, nostalgia pomieszana z poczuciem cudowności, którą przesiąknięte są stronie Smutku tropików, od pierwszych, ironicznych słów „Nienawidzę podróży i podróżników” po słodko gorzki finał, czynią z dzieła Levi-Straussa lekturę obowiązkową dla wszystkich, którzy od czasu do czasu czują potrzebę zatrzymania się i zadania pytania: gdzie jestem teraz?
Świetna recenzja, zmotywowała mnie do przeczytania całej książki, chociaż początki były trudne :)
OdpowiedzUsuń