czwartek, 19 sierpnia 2010

Recenzja. Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu


Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu Gregory’ego Maguire’a to książka specyficzna. To najlepsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy. Specyficzna – nawiązująca do klasyka L. Franka Bauma z 1900 roku, Czarnoksiężnika z Krainy Oz, ale przewrotnie, od kuchni. Dziś podejmuje się i śmielsze formy (jak choćby Duma i uprzedzenie, i zombi, która ma się niebawem ukazać na naszym rynku), ale w chwili oryginalnej publikacji, w 1995 roku, taki zabieg nie był częsty (a na pewno nie tak nagłośniony). Wicked jest też książką specyficzną dla mnie osobiście, ponieważ dostałem ją w prezencie: wcześniej o niej nie czytałem ani nie słyszałem, nie znałem autora, słowem, nie miałem żadnego wstępnego zdania, może poza „co za nieładna okładka.” Było, nie było, wymogi czytelniczego stosu są nieubłagane, zabrałem się za lekturę.

W skrócie, Wicked opowiada historię Czarnoksiężnika z Krainy Oz z innego punktu widzenia – punktu widzenia jego czarnego charakteru, tytułowej Złej Czarownicy z Zachodu (która tutaj wreszcie otrzymuje imię, „Elfaba”). Opisuje wydarzenia poprzedzające fabułę książki L. Franka Bauma, a ostatecznie częściowo o nie zahacza, ale oczywiście wszystko jest przedstawione w krzywym, mrocznym zwierciadle: Czarnoksiężnik to dyktator-socjopata, sprawujący w Oz iście nazistowskie rządy, Dobra Czarownica z Północy to nierozgarnięta snobka i tak dalej.

Życie Elfaby śledzimy od jej urodzenia po… no, tego będziecie się musieli dowiedzieć sami. Książka ma budowę quasi-mozaikową, akcja często przeskakuje w czasie i przestrzeni, zmienia się też narrator (chociaż głównym bohaterem pozostaje przyszła Zła Czarownica, poznawana oczami kolejnych postaci). Taki zabieg jest interesujący, daje nam niespotykany wgląd w powstawanie legendy, ale ma też swoje wady. Przede wszystkim, Wicked trudno się czyta. Niełatwo jest się przywiązać do bohaterów (zbyt często się zmieniają), a kiedy fabuła wreszcie nabiera tempa, nagle się urywa i przenosi się o kilka lat do przodu, aby ponownie rozpocząć narracyjną wędrówkę od wstępu, poprzez rozwinięcie i tak dalej. Muszę przyznać, że podczas lektury zaczęło mnie to nużyć i dawało zbyt wiele pretekstów do odłożenia książki na bok.

Specyficzność Wicked przekłada się również na styl i język autora. Znów jest to mieszanina wad i zalet. Maguire jest oszczędny w opisach, zwłaszcza w pierwszej i ostatniej części książki, czytelnik musi sobie wiele dopowiadać. Fabuła staje się przez to bardziej kameralna, a kraina Oz klaustrofobicznie mała. Jeśli połączyć to z masą dialogów (to dialogi są tutaj główną siłą pociągową), można odnieść wrażenie, że czyta się scenariusz filmowy. Magurie zbyt często stosuje skróty myślowe i za bardzo opiera się na znajomości Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Być może na pierwszy rzut oka to głupi zarzut – przecież napisałem we wstępie, że to mroczna wizja twórczości Bauma, więc na czym innym miałby się opierać? – ale spróbuję go wyjaśnić. W wielu miejscach, zwłaszcza pod koniec książki, fabuła staje się szkieletowa – mamy ją uzupełnić fragmentami z oryginału. Nie wystarczy tutaj pobieżna znajomość, lektura sprzed lat, bo nie nastąpi już żaden retelling z innego punktu widzenia. Bez świeżego zaznajomienia się z pierwotnym tekstem niektóre sceny wydadzą się puste, niedokończone. Tak właśnie czyta się ostatnie kilkadziesiąt stron, sprawiają one wrażenie ledwo szkicu fabuły.

Mimo wszystkiego, co właśnie napisałem, zachęcam was do przeczytania Wicked. Wspomniałem już, że warstwa językowa i styl mają swoje zalety. Macguire świetnie panuje nad słowem, dialogi są poprzetykane grami słownymi, bon motami i – uwaga – specyficznym rodzajem psotnego, trochę makabrycznego humoru, którego próżno szukać gdziekolwiek indziej. Trudno mi jest do końca określić tę właściwość pióra autora Wicked, ale potrafi on zwięźle przekazać skomplikowane idee, dotrzeć do sedna sprawy w tempie iście ekspresowym. Ta sama lapidarność, którą ganiłem przy okazji opisów, nadaje dialogom dynamiczności i lekkości, może liryczności.

Trudno mi się zdecydować, czy Macguire wiarygodnie nakreślił główne postacie – w końcu większość z nich pojawia się przelotnie i na krótko – ale jestem pewien, że wiarygodnie oddał ludzkie zachowania, charakter, słabostki. Bo Wicked to ostatecznie opowieść o złu i byciu złym, o tym, czy jest nam ono przeznaczone, czy może sami je wybieram, i o okrucieństwie życia codziennego, o tych małych krzywdach i złośliwościach. Złu zawartemu na kartach książki daleko jest do teatralności i majestatyczności, i przerysowania, z jakimi jest zazwyczaj przedstawiane. Po lekturze trudno nie zadać sobie pytania, kto tak naprawdę był tutaj złoczyńcą – albo kto nim nie był.

Zupełnie abstrahując od powyższego, zastanawiam się, czy Wicked zdałoby test Lema na literaturę fantastyczną, zastanawiam się też, czy nie wyszłoby mu na dobre porzucenie fantastycznego sztafażu na rzecz konwencji realistycznej, ale z drugiej strony, nie mi gdybać, jaką książkę mógł napisał autor. Maguire napisał fantastyczny traktat o pochodzeniu zła na kanwie klasycznej powieści dla dzieci; urzekł mnie językiem, przewrotnością, emocjonalnością i niewygodnymi refleksjami na temat moralności i religii, które na mnie wymusił – a książki, która zmusza do refleksji, trudno nie zarekomendować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz