poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych, część 4


[Poniżej znajdują się spoilery do książek z cyklu Malazańskiej Księgi Poległych]

Wielkie czytanie Malazańskiej Księgi Poległych trwa. Od zeszłego tygodnia otrzymałem kilka wiadomości od czytelników z sugestiami – co samo w sobie jest pokrzepiające, bo najwyraźniej istnieje zapotrzebowanie na taką serię artykułów. Zanim więc przejdę do dzisiejszych rozdziałów, pytanie do Was: czy taka meandrująca struktura wpisów Wam odpowiada? A może wolelibyście coś bardziej sztywnego, podział na suchy chronologiczny synopsis i komentarz? Może coś zupełnie innego? Jeśli macie ochotę, zostawcie wiadomość pod postem albo piszczcie emaile.

Rozdziały 6 i 7 są osadzone w Darudżystanie, a lista bohaterów wciąż się powiększa. Otwiera scena ze Staruchą, Wielkim Krukiem z Odprysku Księżyca, wysłaną przez Anomandera Rake’a z poselstwem do Wielkiego Alchemika Baruka. Przyznam, że te istoty zawsze mnie fascynowały i żałuje, że ich występy są tak kameralne. Nie raz wspominano o ich wieku (setki tysięcy lat) i pochodzeniu (były czerwiami w ciele Okaleczonego Boga), i trochę mnie dziwiło, że nie zajmują w fabule bardziej centralnego miejsca.

A jeśli już mowa o Odprysku Księżyca… podoba mi się sposób, w jaki Erikson poprowadził do tej pory wątek ich twórców, K’Chain Che’Malle. Tu i tam można znaleźć subtelne wskazówki, co do ich natury i ojczyzny (najbardziej przewrotna jest sama nazwa latającej twierdzy Anomandera Rake’a) – jak jałowość Cesarskiej Groty, którą podróżują fortece starożytnej rasy, czy eksplozja zmieniająca oblicze świata pod koniec Myta Ogarów (Myto Ogarów.. czemuś nie opowiedziało mi t e j historii?).

Łapię się na tym, że zbaczam z tematu, ale to chyba nieuniknione. Malazańska Księga Poległych to jedna z tych serii, które wzbudzają żywiołowe debaty, których niezliczone tajemnice wciąż czekają na rozwiązanie. No, i rodzą dygresje.

Wróćmy więc do Darudżystanu: agent potężnej, ale tajemniczej postaci, zwanej Węgorzem, podsłuchuje dwójkę miejskich rajców. W mieście powoli zawiązują się spiski: Turban Orr (jeden z rajców) pragnie, aby metropolia zachowała neutralność - być może marzy mu się wysokie stanowisko namiestnika Imperium Malazańskiego – sprzeciwia się temu Lady Simtal, obawiająca się (i słusznie) kaźni szlachty, podobnej do tej w Pale.

W zupełnie innej części miasta, w gospodzie „Pod Feniksem” spotyka się piątka przyjaciół: złodziej Crokus, zabójca Rallick Nom, dandys Murillio, Kruppe (który jest Kruppem) i zubożały szlachcic Cole. Nie ma chyba w całej sadze wątku bardziej świadczącego o rpgowych korzeniach prozy Eriksona, jak losy tej dziwnej kompanii. Z jednej strony mamy tragiczną historię upadku Cole’a i obecne próby Murillia i Rallicka, aby znów przywrócić mu dobre imię, z drugiej bardzo naiwną (młodzieńczą?) miłość Crokusa do szlachetnie urodzonej Chalice D’Arle, którą młody złodziej właśnie okradł, a z jeszcze innej porachunki w gildii skrytobójców.

Ehe, w gildii skrytobójców – w przeważającej mierze magicznych skrytobójców. To jeden z tych rzadkich momentów, które wyrywają mnie ze świata książki, element, który nijak nie pasuje do reszty i jakby go nie przystawić, łamie zasady wewnętrznej logiki opowieści. Podobnego uczucia doznałem podczas lektury Bram Domu Umarłych, kiedy pojawiła się Gildia Trygalle – ale to akurat dyskusja na zupełnie inny czas. W każdym razie zwierzchnik Rallicka Noma, Ocelot, przestrzega zabójcę, że ktoś na nich poluje – być może imperialni szpiedzy ze Szponu (my, czytelnicy, możemy się jednak domyślać, że to zupełnie kto inny – ktoś, kto opada na miasto z unoszącej się w powietrzu fortecy) – proponuje zastawienie pułapki.

Tymczasem Crokus pokazuje swoją monetę (monetę Oponn, pamiętacie?) Kruppemu, a tłusty krętacz szybko i niezauważalnie robi jej woskową kopię. Później ujawnia jej istnienie Wielkiemu Alchemikowi Barukowi, a ten nakazuje strzec młodzieńca – ale być również gotowym, aby w razie czego go zabić. Kruppe pracuje dla Baruka? Baruk wydaje ewentualny wyrok na swojego siostrzeńca? Intryga się zagęszcza.

Ano właśnie. Na koniec dzisiejszego wpisu zostawiłem sobie trzy najciekawsze postacie rozdziałów 6 i 7: Kruppego, Baruka i… ale o tym zaraz. Najpierw grubasek: z każdym akapitem okazuje się czymś więcej, niż początkowo zakładaliśmy (tym razem powstrzymam się od odniesień do Wspomnienia Lodu i Myta Ogarów) – na pewno jest jakimś czarodziejem, być może potężniejszym, niż na to wygląda. W końcu, we śnie odwiedza do pradawny bóg – ten sam, który został obudzony krwią pechowego zabójcy w rozdziale 5. Ten bóg, K’rul (bardzo howardowskie imię), nakazuje Kruppemu odnaleźć Przyboczną Lorn i towarzyszącego jej Toola (Czas dygresji: znów żal, że gra słów nie została przetłumaczona; Tool to jedna z moich ulubionych postaci Ogrodów Księżyca i, co nie powinno dziwić, Wspomnienia Lodu), bowiem „to oni dokonają przebudzenia” (Ogrody Księżyca, str. 200). To świetny przykład zastosowania przez Eriksona broni Chekowa – być może teraz nie wiemy, o czym mówią, ale zanim skończymy lekturę książki, ten wątek „wypali” z hukiem.

Wielki Alchemik Baruk, podobnie jak Starucha, wydaje się postacią nieco zaniedbaną. Z późniejszych części cyklu dowiemy się, że nie jest tym, kim się wydaje (a kto w Malazańskiej Księdze Poległych jest?), ale na obecnym poziomie historii wie zadziwiająco mało, jak na zajmowaną pozycję. W rozdziale szóstym spotyka się z Turbanem Orrem i odrzuca jego propozycję neutralności wobec Malazańskiego Imperium. [EDIT: wkradł mi się tu wcześniej żenujący błąd, na szczęście marenicus go wyłapał, dzięki!] Baruk jest przywódcą Koterii T’orrud, de facto władców miasta, do tego sekretnego stowarzyszenia należy również Mammot, wujek Crokusa.

W rozdziale szóstym… poznaje Anomandera Rake’a. Wreszcie. Czytelników dziwi przede wszystkim niewiedza Baruka dotycząca postaci władcy Odprysku Księżyca. Wielki Alchemik jest zdziwiony, kiedy Anomander Rake okazuje się być Tiste Andii (przedstawicielem rasy nieludzi; Amanda z FantasyLiterature.com słusznie zauważa, że na tym etapie w cyklu, ciemnoskórzy długowieczni eteryczni obcy są u Eriksona niczym sztampowe elfy – dopiero w kolejnych odsłonach uda się autorowi wykreować dla nich unikalny klimat) – a przecież jest znany jak świat długi i szeroki (i stary, przeraźliwie stary). Wielu zwala tę niewiedzę na tzw. Gotism (od angielskiego tytułu Gardens of the Moon) – pierwsza książka Eriksona powstawała przez osiem lat, początkowo jako scenariusz filmowy, i była pomyślana jako dzieło samodzielne, stąd pewne różnice pomiędzy Ogrodami Księżyca a resztą sagi (na przykład zagubiony miecz Przybocznej) były nieuniknione.

Sam Anomander Rake został pomyślany jako uosobienie „fajności”: majestatyczny, opanowany, niebezpieczny, ponadczasowy, potężny, tajemniczy itd. Nawet jego miecz, Dragnipur, roztacza taką aurę. Takie postacie w literaturze często zawodzą, bo nie są w stanie udźwignąć tego całego bagażu, ale władcy Tiste Andii się to udaje – przede wszystkim dzięki scenom, w których pan Odprysku Księżyca nie występuje, ale jest obecny duchem. Na przykład, jego reputację świetnie buduje scena ustawiona wcześniej przez rozmowę z Wielkim Alchemikiem. Rake żąda, aby Darudżystan wydał mu zbiegłych magów z Pale, którzy zdezerterowali i porzucili stanowiska podczas oblężenia (notabene, otrzymujemy również potwierdzenie, że to rzeczywiście imperialny mag Tayshrenn zaatakował własnych ludzi) – zamierza ich ściąć Dragnipurem. Baruk uważa, że bardziej litościwie będzie podać mu ich głowy na tacy – do czego rzeczywiście dojdzie. Magowie z Pale wolą poddać się dobrowolnej egzekucji, niż dać się zabić władcy Tiste Andii. To dopiero strach.

I znów czas kończyć – dziś było achronologicznie, ale tematycznie. Z ciekawostek – a zapewniam, że takich szczegółów jest wiele wiele więcej - które wyłowili Bill i Amanda, przywołam Wam jedną. Wiecie, jak w książkach fantasy autor buduje świat, rzucając gdzieniegdzie egzotyczne nazwy dalekich krain i państw, wspominając coś o władcach albo postaciach historycznych, o których później już nigdy nie usłyszymy? To podobno nazywa się światotworzeniem. Czytając Eriksona, tak właśnie odbierałem te drobne szczegóły – jako ozdobniki. A tu proszę: rozdział siódmy i zdawkowa wzmianka o Panniońskim Jasnowidzu (centrum fabuły Wspomnienia Lodu) – i to dopiero, moi drodzy, nazywa się światotworzeniem.

2 komentarze: