sobota, 9 stycznia 2010

Fantasy? Science fiction?

Oto co mi chodzi po głowie: przegródki. Coraz częściej spotykam się z książką, której nie potrafię zakwalifikować. Łamie konwencje i niczym się nie przejmuje. Nic nie szkodzi, tym lepiej dla mnie i dla autora, gratulacje, że wymyślił coś na tyle oryginalnego (lub po prostu dziwnego), co wymyka się kategoryzacji. Brawo. Gorzej, kiedy mam komuś książkę opisać. Fundacja Asimova? Science fiction, naturalnie. Kafka nad morzem, Murakamiego. Realizm magiczny? Powiedzmy. Blizna Chiny Mieville’a. Kusi mnie, żeby powiedzieć „new wierd”, to instynktowna, wyuczona odpowiedź. Tyle, że trudno tu o spójną definicję (VanderMeer próbował, ale ta próba wydaje się coraz mniej udana, kolejne publikacje zdają się przesuwać wytyczone granice) – może więc jakoś ogólnie. Ogólnie, czyli „fantastyka”. W zasadzie wszystkie trzy przywołane wyżej książki to fantastyka. No i fajnie. Ale (o, tak). Mam z „fantastyką” kilka problemów.
Po pierwsze, nazwa implikuje (przynajmniej dla mnie) ukryte w niej niezgłębione pokłady czegoś fantastycznego, Nieprawdopodobnego – a co z książkami, które mają go tylko tyci tyci krztynkę albo nie mają go wcale? Ileż Nieprawdopodobnego w Roku 1984 Orwella? W Pachnidle Süskinda? Wahadle Foucaulta Eco?
Po drugie, od samego początku pojawienia się terminu „fantastyka”, ciąży na nim swoiste społeczne piętno, jakby opowiadane w jej ramach historie nie były ‘na poważnie’ i nie miały nic do przekazania, jakby były kulawymi i odrobinę gapowatymi młodszymi braćmi Prawdziwej Literatury. Czy Dziady Mickiewicza to fantastyka? No jasne, że tak. Hamlet? Jak nic. Odyseja? Mity? Bajki?
Wreszcie, fantastyka to nie tylko książki, to filmy, seriale, komiksy, anime, gry fabularne, gry wideo, dużo by wymieniać. Fantastyka jako kategoria uniwersalna jawi mi się zarazem zbyt szeroką i zbyt wąską, i, co chyba najgorsze, odrobinę mylącą. Czy proponuję jakąś alternatywę? Tak, chociaż bardzo ostrożnie. Termin, za którym optuję, nie jest zresztą rewolucyjny. Na Zachodzie korzystają z niego z powodzeniem już od lat 60tych, a i u nas pojawiał się nieśmiało w prasie i okołoliterackich publikacjach. Mam oczywiście na myśli literaturę spekulatywną. Ładnie, co? I bardzo trafnie, bo czymże są te książki, jak nie odpowiedzią na pytanie: co by było, gdyby?
Na tym blogu będę się posługiwał właśnie tym terminem. Jeśli macie jakieś uwagi albo może zupełnie się ze mną nie zgadzacie, dajcie mi znać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz