Zamykam książkę, zasiadam do klawiatury. „Powrót Karmazynowej Gwardii” to drugi, po „Nocy noży”, wypad Iana Camerona Esslemonta do świata Malazu (po raz pierwszy mogliśmy go odwiedzić w „Ogrodach księżyca” Stevena Eriksona, niemal dziesięć lat temu). Jak wieść głosi, obaj panowie wymyślili go wspólnie jako setting dla swoich gier rpg, a wiele lat później postanowili spisać swoje pomysły w formie powieści. Tak powstała seria Malazańska Księga Poległych Stevena Eriksona (licząca sobie jak na razie 9 tomów, w tym osiem wydanych w Polsce), a potem, na fali jej sukcesu, również książki Esslemonta. Łatwo się domyślić, że „Powrót Karmazynowej Gwardii” nie uniknie porównań do tych wcześniejszych dzieł. Jak wypada na ich tle? Zaraz się przekonacie.
Tytuł książki nie pozostawia wątpliwości, co do jej treści - przede wszystkim przyjdzie nam obserwować powrót legendarnej kompanii najemnej, która ponad wiek wcześniej poprzysięgła zemstę na Imperium Malazańskim. Oprócz tego, będziemy śledzić losy toczącej się w sercu Imperium wojny domowej, spiski na cesarskim dworze, tajemniczą podróż po nieznanych wodach, inną tajemniczą podróż po wodach odrobinę lepiej znanych, jeszcze inną podróż po wodach znanych, ale w nieznanym celu, a wreszcie będziemy świadkami wielu tajemniczych, niezrozumiałych zdarzeń (jestem dostatecznie zagadkowy?). Dużo? Tak, ale do tego przyzwyczaiła nas Malazańska Księga Poległych. Jak w żadnym innym cyklu, da się tu odczuć bezmiar świata, tchnienie setek tysięcy lat historii i koloryt dziesiątków obcych kultur. Niestety, Esslemont po prostu sobie nie radzi. Książka pęka w szwach od wątków i cierpi na tym wszystko: od rozwoju postaci po szczegółowość tła i zrozumiałość książki jako całości. Wiele scen wydaje się wkomponowanych z przypadku, wiele wydarzeń nie znajduje rezolucji, a jednocześnie nie wnosi nic do głównej linii fabularnej. Erikson jest znany ze swojej enigmatyczności, ale Esslemont przebija go pod tym względem – często trudno się połapać kto, co, kogo i jak, w czym nie pomaga ledwie poprawny styl, jakim napisana jest książka.
Nielepiej ma się sprawa z bohaterami. Ci, którzy są oryginalnymi tworami Esslemonta, są dwuwymiarowi, pozbawieni charakterystycznych rysów, a często i motywacji (chlubny wyjątek stanowi sierżant Cykor). Ci, którzy zostali zapożyczeni od Eriksona, nie dorastają do wyobrażeń, jakie stworzyła lektura poprzednich książek z serii. Efektem jest morze jednolitych postaci o dziwnie brzmiących imionach, których trudno spamiętać i których losy, choć często dramatyczne, nie wywierają na nas większego wrażenia.
Jak na razie odmalowałem bardzo niekorzystny obraz „Powrotu…”, ale wbrew wszystkiemu, co już powiedziałem, to nie jest zła książka. Na każde rozczarowanie przypada zapadająca w pamięci scena lub dialog, każdy nie do końca zrozumiały w kontekście snutej historii fragment zostaje skonfrontowany z interesującym lub zaskakującym pomysłem. Co więcej, gołym okiem można zauważyć postęp, jakiego Esslemont dokonuje na przestrzeni powieści – druga część jest znacznie bardziej zwarta, wydarzenia nabierają zawrotnego tempa, meandrujące wątki wreszcie znajdują swój fabularny cel.
Nie ukrywam, że oceny „Powrotu…” dokonuję przez pryzmat poprzednich tomów Malazańskiej Księgi Poległych i właśnie stąd głównie bierze się mój zawód. Żałuję, że Esslemont próbował imitować epicki styl swojego kolegi, zamiast rozwinąć bardziej intymną narrację, jak to miało miejsce w „Nocy noży”. „Powrotowi…” brakuje wiele do poziomu „Wspomnienia lodu” albo „Przypływów nocy” Eriksona (chociaż jest lepszy od „Myta ogarów”, które załamało się pod własnym ciężarem), ale jest solidną, rozrywkową lekturą. Fani cyklu otrzymają ode mnie dodatkową rekomendację: zawarte w książce wydarzenia stanowią integralną część metafabuły, dlatego jeśli chcecie mieć pełen (a raczej: pełniejszy) obraz tytanicznej intrygi rozpoczętej przez „Ogrody księżyca”, a mającej znaleźć zwieńczenie w „Okaleczonym bogu”, ta pozycja staje się obowiązkowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz