poniedziałek, 28 marca 2011
Rant. Way of Kings (angielski audiobook)
Malazańska Księga Poległych została zakończona i chociaż zapoznam się z tym finałem osobiście dopiero w drugiej połowie 2011 roku, już od wielu miesięcy poszukuję „nowej wielkiej sagi”. Nie zrozumcie mnie źle. Lubię zamknięte opowieści, ale jest coś w tych zdawałoby się niekończących się seriach, co przyciąga i pochłania mnie bez reszty. Myślę, że to właśnie ten ogrom, który, jeśli książka jest dobrze napisana, kreuje iluzję żyjącego świata. Sprzysiężenie czerwonego wilka Roberta V.S. Redicka połaskotało moją ciekawość, ale ostatecznie rozłożyło się na finale, Imperium Czerni i Złota Adriana Tchaikovsky’ego rozczarowało mnie językiem, płaskością bohaterów i konstrukcją powieści, a Wędrowiec Cola Buchanan, chociaż przyjemny, okazał się w swej skali bardzo kameralny.
I oto wpadła mi w ręce Way of Kings Brandona Sandersona, a dokładnie jej edycja czytana, nieomal czterdziestogodzinny audiobook. W sam raz na dwa-trzy miesiące stania w korkach. Byłem rozemocjonowany. Do tej pory nie czytałem co prawda żadnej książki tego autora, ale śledziłem jego błyskawiczną karierę. Droga Królów (zakładam, że taki będzie tytuł zapowiedzianej na ten rok edycji polskiej) to pierwszy tom planowanej na dziesięć książek serii The Stormlight Archive. Ponad tysiąc stron tekstu, doświadczony autor. Czy wreszcie moje poszukiwania kolejnej wielkiej sagi dobiegły końca?
Nie. Nie, nie, nie… Przeciwnie, lektura Way of Kings doprowadziła mnie na skraj rozpaczy. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się krzyczeć na moje samochodowe radio; a krzyczałem rozpaczliwe „nie!”. Nie fabule, nie bohaterom, nie światu… Wiem, że powinienem był rzucić tę książkę w kąt i zająć się następną, ale trwałem, licząc, że po setnej, dwusetnej, pięćsetnej stronie coś się stanie. Nic się nie stało.
Tekstu, który masz przed oczami, czytelniku, nie mógłbym z czystym sumieniem nazwać recenzją, gdzieś w trzech czwartych słuchania straciłem wszelką obiektywność. Więc niech to będzie „rant”, czyli nie krytyka, a krytykanctwo. Podzielę się z wami moimi jaskrawymi spostrzeżeniami, a wy, wiedząc, że jestem uprzedzony, będziecie mogli zmodyfikować odpowiednią swoją ocenę. A jeśli nawet nie wyciągniecie z lektury nic konstruktywnego, na pewno ubawicie się po pachy (każdy lubi odrobinę schadenfreude, inaczej nie istniałyby talk-showy). Zgoda? No to jedziemy.
Mógłbym podejść do tego ranta metodycznie, w sposób szkolny – streszczenie, świat, bohaterowie, akcja, wykonanie. Zamiast tego, w duchu Way of Kings, którego autor nie wie, co to struktura, będziemy przechodzili od jednej kwestii do drugiej na zasadzie skojarzeń, powiązań lub po prostu strumienia świadomości.
Niegdyś bardzo złe istoty gnębiły cyklicznie świat Roshar (nazywano je Voidbringers, czyli Sprowadzającymi Pustkę, ale na tym etapie możemy je po prostu zaetykietować „Sauronem”). Zagrożenie z ich strony jest w zasadzie dość zawoalowane i nigdy do końca się nie krystalizuje, więc nie będę go tu przedstawiał. W każdym razie pod koniec jednego z takich cyklów Heroldzi, mityczne, magiczne istoty o niezmierzonej mocy, pokonali Sprowadzających Pustkę (ale czy aby na pewno?) i zniknęli z kart historii. Świat zapomniał… Obecnie ludzie zajęci są wewnętrznymi walkami i wojną z tajemniczą rasą Parshendi, ale na horyzoncie zbierają się czarne chmury apokalipsy.
Jeśli ten krótki wstęp wydaje się wam znajomy, to tylko dlatego, że czytaliście go dziesiątki razy. Fabuła Way of Kings ściśle i po sam koniec trzyma się schematu. Wszystkie zwroty akcji rozpracujecie na setki stron, zanim się pojawią, a znowuż nie ma ich tak wiele. Każda postać to jakiś archetyp (pucybut-przyszły bohater? Jest. Kasandryczny wiesz? Jest. Naiwny młody król? A jakże. Jego knujący doradca? No przecież.). Innymi słowy, książka jest po prostu sztampowa. I uwierzcie lub nie, sam ten fakt niekoniecznie musi odstraszać. Osobiście lubię klasyczne mity o bohaterach, lubię, kiedy postacie kroczą campbellowską ścieżką – takie historie przyjemnie się czyta, zapewniają rozrywkę, nie rzucają intelektualnych wyzwań, nie wyciągają ze strefy komfortu. Są bezpieczne. Każdy od czasu do czasu potrzebuje takiej lektury. O ile jest sprawnie napisana.
Way of Kings nie jest. Ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu, szwankuje wszystko. Książka jest nudna, bo jest schematyczna, ale także dlatego, że jest straszliwie długa, a wszystkie te strony zapełniają puste słowa, bezcelowe retrospekcje i urwane wątki. Czasem miałem wrażenie, jakby Sanderson musiał wyrobić jakąś liczbę zapisanych znaków. Szczególnie męczące są wspomniane retrospekcje dotyczące jednego z bohaterów. Po pierwszej czytelnik domyśli się, gdzie prowadzą, ale autor i tak mu je serwuje, jak jakąś gorzką nalewkę, którą nieszczęśnik po prostu musi przełknąć. I tak męczymy się z dziecięcym życiem Kaladina, dowiadujemy się, jak to nie chciał zostać chirurgiem, potem jak chciał, potem jak nie chciał, potem jak chciał, a potem jak nie mógł. I to jest tak strasznie rozwleczone.
Ale wszystko jest tu rozwleczone: droga od zera do bohatera, której finał znamy doskonale, ciągnie się jak papier toaletowy od początku książki do jej bolesnego końca. Wojna na równinach jak trwała, tak trwać będzie. Nic się nie zmienia. W ostatecznym rozrachunku na tym tysiącu stron niewiele się wydarzyło. Słucha się tego jak prologu, prologu wielkości książki telefonicznej.
Co więc wypełnia te strony (oprócz retrospekcji)? Wyobraźnia Sandersona. Jeśli jest jedna, jedna cecha tej książki, którą mógłbym uznać za pozytywną, to jest nią koncepcja świata. Roshar smagają straszliwe superburze i ma to swoje konsekwencje we florze, faunie, architekturze miast i stylu życiu ich mieszkańców. Jest to spójne i przemyślane. Niestety, autor nie wie, kiedy przestać, albo też nie ma pojęcia, jaki powinien być stosunek fabuły do worldbuildingu.
Smutna prawda jest taka, że Way of Kings nie jest powieścią epicką. Są tu bitwy, ale niezbyt znaczące, są tu podróże, ale raczej krótkie, są tu wydarzenia, ale tylko lokalne. Mamy trójkę bohaterów głównych (albo dwójkę, bo jedna z nich rozpływa się tajemniczo na kilkaset środkowych stron książki, aby znów się ujawnić pod sam koniec). Mamy też kilkanaście postaci, które pojawiają się znikąd, niewiadomo gdzie, robią coś, co nie ma żadnego związku z fabułą, a potem na zawsze znikają z kart książki (to nie jest hiperbola). I taką właśnie rolę pełni opis świata – fillera, wypełnienia. Każda okazja jest dobra, aby ta czy inna postać mogła wygłosić diatrybę na temat garncarskich zwyczajów tubylczych nomadycznych ludów egzotycznej krainy z drugiego końca świata, ale nie ma to żadnego wpływu na… cokolwiek. Ot, Sanderson chwali się, że wymyślił egzotyczną krainę, w której żyje nomadyczny lud lepiący bardzo osobliwe garnki.
Jedna z postaci jest podopieczną uczonej szukającej zagubionych tekstów na temat Sprowadzających Pustkę. Zakazane tajemnice? Tajne spiski? Wstrząsające światem informacje? Gdzieżby. Więcej dowiedziałem się z tych rozdziałów o rodzajach rosharskich dżemów. Tyle razy siedziałem na krawędzi fotela powtarzając sobie w duchu „tak, tak, teraz te postacie podzielą się ze sobą wiedzą, teraz sekret się wyda i jakież będą tego konsekwencje”, ale nie, Sanderson z wprawą godną mistrza unika jakichkolwiek fabularnych postępów. Ostatecznie, na kilku ostatnich stronach, jakby od niechcenia, uchyla rąbka zapomnianej historii… i ten rąbek jest tak nieinteresujący, tak antyklimatyczny, że wolałbym już nic nie wiedzieć.
Do tej pory pisałem o bohaterach Way of Kings raczej przy okazji innych spraw, ale to tylko dlatego, że w zasadzie nie ma co pisać. Wszystkie postacie są płaskie jak plastry sera i tak pełne treści jak angielskie kiełbaski śniadaniowe prawdziwego mięsa (robię się głodny, powoli czas kończyć tę tyradę). Kaladin to nieskazitelny wybraniec, Dalinar to praworządny generał, chcący jedynie dobra swego ludu, Shallan to wygadana młoda szlachcianka. To jednak Sandersonowi nie wystarcza. Jego bohaterowie muszą być nie tylko jednowymiarowi i nudni, ale na dokładkę jeszcze słabo napisani.
Niektóre dialogi… powiedzmy sobie szczerze, trudno jest obcokrajowcowi stwierdzić, czy coś brzmi źle w obcym języku – a jednak ta sztuka mi się udała (może to zasługa nienagannej dykcji dwójki aktorów czytających książkę). Zwłaszcza kwestie Shallan są tak sztuczne, tak egzaltowane, tak bezmyślne… Autor próbuje opisać tę postać jako osobę sprytną i o ciętym języku (inni bohaterowie tak na nią reagują), ale to tylko potęguje wrażenie, że wszyscy wokół są imbecylami o poczuciu humoru rodem z książeczek „101 kawałów o tramwajarzach”.
To wszystko, co mam do powiedzenia na temat Way of Kings. Pięć stron maszynopisu i wcale nie czuję ulgi ani nie spływa na mnie katharsis. Już nie odzyskam tych czterdziestu godzin za kółkiem, podczas których mogłem się tępo gapić w samochód przede mną zamiast słuchać tego… tego wynaturzenia. Jednocześnie jestem pewien, że książka przypadnie do gustu wielu czytelnikom (o czym mogą świadczyć liczne pozytywne recenzje anglojęzycznej blogosfery, a nawet kilka polskich głosów, a także dobre wyniki sprzedaży) – i nic na to nie poradzę – a ta opinia nie jest obiektywna, przebija się przez nią frustracja, zawiedzione nadzieje, złamane obietnice z tylnej strony okładki. W związku z tym, nie będę was odwodził od zakupu i lektury. Miejcie tylko świadomość, że próbowałem was ostrzec.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jest mi bardzo przykro, że muszę zgodzić się z Twoją opinią. Przykro, ponieważ rozbudzono apetyt, a zamiast zapierającego dech w piersiach pierwszego tomu epickiego cyklu otrzymałem kiepski produkt.
OdpowiedzUsuńWłaściwie z wcześniejszymi utworami Sandersona "The Way of Kings" nie ma zbyt wiele wspólnego. Oczywiście jest obowiązkowa tabelka na końcu wyjaśniająca system magii. "Z mgły zrodzony", pomimo klasycznego wykorzystania elementów charakteryzujących konwencję, zdaje się być na przeciwnym biegunie fantasy aniżeli TWoK.
Celowo określam pierwszy tom jako produkt. Oprócz wad które wypunktowałeś, o ból zębów przyprawiały mnie starcia na Shattered Plains - kompletnie bez sensu. Dopatrzyłem się tutaj idealnego podłoża dla gry strategicznej w czasie rzeczywistym lub turówki. Jakby z góry wydawca i autor przewidywali sukces komercyjny, bez wątpienia nastąpił, który można przekuć na serię produktów wykorzystujących cykl.
Pokonałem tomisko Sandersona w lutym, w trakcie choroby. W tym wypadku sprawdził się nieźle jako wypełniacz niemiłosiernie wolno upływającego czasu, znaczonego bólem głowy i podniesioną temperaturą. Zero myślenia. Niestety zabrakło sił i samozaparcia, by należycie "The Way of Kings" zjechać.
Hmm, właściwie jako pierwsze oznaki, że coś nie gra, należało odczytać nadmiar gadżetów oferowanych w trakcie promocji książki.
Jeżeli Sanderson będzie kroczył tą drogą w powieściach z cyklem niezwiązanych, to ja rezygnuję z lektury.
O bitwach nawet nie chciałem się rozwodzić... niestety nie mam porównania do reszty twórczości Sandersona i zanosi się na to, że przez długi czas tak pozostanie. Ja oczywiście żadnych gadżetów nie dostałem, ale zauważyłem agresywny marketing, zwłaszcza w blogosferze.
OdpowiedzUsuńTak z zupełnie innej beczki - jeśli od wielu miesięcy poszukujesz "wielkiej sagi", to jakie już znalazłeś i polecasz? I ile tomów musi mieć saga, by była wielką? :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Hej!
OdpowiedzUsuńHe, nie mam jakichś ostrych kryteriów, ale patrząc po moich preferencjach będzie to > 3 tomy ;) Oczywiście, mogą być jeszcze nie wydane, a tylko zapowiedziane, albo po prostu należeć do serii o nieokreślonym końcu.
Próbowałem wgryźć się we wspomniane w recenzji: sagę „The Chathrand Voyage” Reddicka, „Shadows of the Apt” Tchaikovsky’ego i „The Heart of the World” Buchanana. No i teraz „Stormlight Archive”. Obawiam się, że książki Rothrussa będą dla mnie zbyt nużące, więc ich nie rozważałem, Scott Lynch ma mocne poślizgi, więc nie chcę się wkręcać w coś, co będzie się ciągnąć jak „Pieśń Lodu i Ognia”. Rozważałem też naszego Wegnera, ale wolę poczekać na powieść, bo zbiory opowiadań to nie do końca moja brosza. Może spróbuję „Legends of the Red Sun” Newtona? Może kwartet Daniela Abrahama?
Innymi słowy – nie mogę niczego z czystym sercem polecić, niestety, ale nie tracę nadziei. Jeśli tak dalej pójdzie, zostawię moją serię „Śmiertelnego boga” i sam zacznę pisać jakąś sagę :D
Może ty znasz coś dobrego, co warto polecić?
Pozdrawiam,
Marcin
Tak poczytałam te tytuły - och, kompletnie mi nieznane! Więc widać, jakie są moje doświadczenia w tym względzie :)
OdpowiedzUsuńAle że Malazańską też lubię (choć nie udało mi się przeczytać całości dostępnej obecnie), to może nie jest do końca tak źle ze mną?
Ośmielę się zwrócić twoją uwagę na "Inny świat" Tada Williamsa - byłam zachwycona.
Agnes: Nie jest z Tobą tak źle ;) Ja też nie ruszyłem jeszcze Pyłu Snów, chociaż leży na półce.
OdpowiedzUsuńOtherland Tada Williamsa czytałem - te książki mają już ponad 10 lat :) Stąd właśnie nacisk na "nową sagę", czyli coś, co jest wydawane aktualnie. Będę szukał i informował :)
Ja póki co mam za sobą "Elantris" i "Z mgły zrodzonego" - i jeżeli tak się Sanderson 'rozwinął', to prawdopodobnie resztę sobie daruję :)
OdpowiedzUsuńNie miałem styczności z resztą dorobku Sandersona - i w najbliższym czasie się na to nie zanosi ;) Zawtóruję Ci: jeśli to jest kierunek, jaki obiera epic fantasy, to ja się wycofuję ;)
OdpowiedzUsuń,,Innymi słowy – nie mogę niczego z czystym sercem polecić, niestety, ale nie tracę nadziei. Jeśli tak dalej pójdzie, zostawię moją serię „Śmiertelnego boga” i sam zacznę pisać jakąś sagę :D"
OdpowiedzUsuńApel do innych pisarzy, piszcie nie najlepiej ,bo ja po prostu chce przeczytać sagę Pana Marcina :)