piątek, 20 grudnia 2013

Wreszcie jakaś kontrowersja! ...Albo i nie; zależy co kogo bulwersuje

W listopadowym numerze Rebel Timesa poruszony artykułem zaczytanym w jednym z planszówkowych serwisów (link poniżej) postanowiłem wspomnieć rzecz dosyć istotną i nie dającą mi spokoju.

Pisanie felietonów stanowi dla mnie duże wyzwanie. Chciałbym  każdego  miesiąca opisać Wam coś nowego, zmuszającego do myślenia, a to nie jest łatwe – czasem myśli krążą wokół  jakiegoś  tematu niczym sępy i nie chcą odpuścić. Nieomal uraczyłem Was dziś kolejnym artykułem o fabułach i klimacie w grach; niby od innej strony, a jednak miałem wrażenie, jakbym się powtarzał. Więc skasowałem tamten plik i postanowiłem podejść do problemu nieszablonowo. Dziś szef kuchni serwuje polemikę. Ten  lead-in  zaczyna  się  robić  nieznośnie długi, zatem przejdę do meritum: na blogerskim agregacie Znadplanszy.pl pojawił się niedawno artykuł o recenzjach pt. „Patrzeć złym okiem” Rafała Kimli. Jest w nim sporo rzeczy, z którymi można się zgodzić, oraz wiele innych, które należałoby podważyć (przeczytajcie,warto); jeden cytat przywołał mi na usta złośliwy uśmiech – i tym właśnie cytatem chciałbym się zająć. To tylko pretekst do szerszej dyskusji. Oto on: „Chcesz  uścisnąć  sobie  rękę  z  Ignacym  Trzewiczkiem, Filipem Miłuńskim albo Adamem Kałużą? Nic bardziej prostego, wystarczy pojawić się na Pionku, Avangardzie albo innej tego typu imprezie. Gorzej, jeśli tydzień wcześniej zmasakrowałeś Jaskinię, skrytykowałeś jakość wydania Winter, czy stwierdziłeś że Kolejka tak naprawdę to totalny szajs, którego sprzedaż napędza jedynie sentyment do lat młodości. Wtedy tak jakoś głupio im w oczy spojrzeć, a atmosfera nie jest zbyt przyjemna”.  

No cóż. Jeśli naprawdę napisałeś w recenzji, że „Kolejka” bądź inna gra to totalny szajs, to rzeczywiście  głupio  autorowi  w  oczy  spojrzeć. Wstyd  to  naturalna  reakcja,  kiedy  czuje  się,  że zrobiło się coś złego. Wylało się kubeł pomyj w sieci – satysfakcja była, na sercu jakoś lżej i humor lepszy – lecz, kurczę, na żywo by się tego tak nie powiedziało, prawda?

Może to powinien być test dla wannabekrytyków, dziennikarzy bądź recenzentów. Czy powiedziałbym to samo autorowi w twarz, czy może ugryzł -bym się w język? 

Wiecie, recenzent powinien stać murem za swoim zdaniem. Jeśli gra mu się nie podobała, to mu się nie podobała, niech nie robi dobrej miny do – pardon – złej gry. Jeśli zależy mu na przypodobaniu się autorowi czy wydawcy – ponieważ dalej chce dostawać egzemplarze recenzenckie, chce pozostać w dobrej komitywie, lub też boi się, co ludzie powiedzą – to może nie powinien się zajmować tym, czym się zajmuje, i zostać np. strusiem.

Natomiast autor ze swojej strony powinien konstruktywną krytykę przyjąć ze zwieszoną głową, jakby  przyjmował  pokutę.  Zgadza  się  z  opinią bądź się nie zgadza, jego sprawa, w najgorszym razie straci trochę czasu, w najlepszym usłyszy coś wartościowego i będzie mógł się poprawić – zależy od pokory. Jeśli jednak autor ma wątłe ego i się obraża… No cóż, takie ryzyko recenzenckie go fachu: albo mówi się to, co się uważa, czasem tracąc  czyjąś  sympatię,  albo  jest  się  klakierem, cmokierem lub cwaniakiem.

Oczywiście recenzent robi sobie pod górę, kiedy „jedzie” po tytule jak po łysej kobyle, nie przebierając w słowach. Stąd bierze się wiele przypadków  wspomnianego  przez  Rafała  Klimę  spuszczania  wzroku  –  z  formy,  nie  treści  (pozostaje jeszcze temat rzetelności, nie tknę go jednak nawet dziesięciometrowym kijem). Forma bierze się z kultury, której często brak.

Pewien recenzent – lub recenzentka, co by tożsamości nie zdradzać – obsmarowywał „Slavikę” z góry do dołu i z lewa na prawo. Fair enough. Tylko można było się obejść bez barwnych epitetów i porównań. Co prawda nauczyłem się tego i owego o nowoczesnym polskim slangu, jest to jakaś wartość dodana, niemniej jednak niesmak pozostał. W każdym razie ten sam recenzent – bądź recenzentka, mamy w końcu równouprawnienie – przyszedł do mnie jakiś czas później po wywiad. Zapytałem go, co sądzi o grze. Takie wycofywanie się z zajętej pozycji ostatni raz miało miejsce pod koniec epoki lodowcowej. Czułem się, jakbym  oglądał  teledysk  „Return  to  Innocence” Enigmy (co młodszych po zrozumienie wysyłam na YouTube).

Inna  recenzentka  –  lub  recenzent,  czemu  nie  – przeprowadziła  ze  mną  wywiad  drogą  elektroniczną. Dostała, co chciała, i słuch po niej zaginął. Ani potwierdzenia odbioru maila, ani daty terminu publikacji, ani tekstu po redakcji do autoryzacji. Ja kiś miesiąc później dostałem pozbawiony tematu mail (od innej osoby z redakcji) z surowym linkiem do wywiadu wrzuconego dwa dni wcześniej do sieci. Żadnego innego zdania bądź równoważnika – ani słowa. Tylko link.

Nie dziwię się, że kiedy owa recenzentka – lub, co równie prawdopodobne, recenzent – spotkała mnie na jednym z konwentów, nie miała nawet odwagi się przedstawić. Człowiek nabywa odruch wstydu w procesie socjalizacji. Jeśli go czuje, to zazwyczaj coś jest na rzeczy. 

PS. W przyszłym miesiącu, z okazji zbliżającej się premiery drugiej „Slaviki” („Równonoc” – tak obecnie brzmi planowany tytuł tego samodzielnego dodatku – zmierza ku nam niczym John Cleese do zamkowej bramy w „Monty Pythonie i Świętym Graalu”) chciałbym porozmawiać o, eee, „Slavice”.


PPS. Postaram się także znaleźć dwunastometrowy metrowy kij. Zrobimy sobie świąteczny double-feature.

2 komentarze:

  1. Bycie szczerym zawsze, a nie tylko na pokaz to prawda, która pozwala nie tylko pisać dobre recenzje, ale również żyć. A jak dorzucimy do tego poszanowanie innej osoby, kulturę to dostaniemy już idealny przepis ma to życie :) Tego niestety nie zmienisz, bo to wszystko zależy od piszącego. MI czasami brakuje u naszych recenzentów dystansu, którego brak przekuwamy jest w jakieś krucjaty w imię tylko znane autorowi lub grupie frustratów, którzy zapomnieli, że gry mają bawić.

    OdpowiedzUsuń
  2. Długo by można na ten temat rozmawiać; dość powiedzieć, że to pewnie nie przypadłość recenzentów, a bardziej Polaków ;)

    OdpowiedzUsuń