poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Recenzja. Imperium Czerni i Złota


Kiedyś bardzo lubiłem cykle, ale im więcej miałem zajęć, tym bardziej skłaniałem się ku lekturom na jeden, dwa wieczory. Jednocześnie coraz częściej odnosiłem wrażenie wtórności, literackie toposy sword & sorcery zaczęły mnie najpierw nużyć, a potem męczyć. Na placu boju ostał się tylko Steven Erikson i jego Malazańska Księga Poległych, a i to chyba siłą rozpędu, bo jego ostatnie książki bardzo mnie rozczarowały. Jest jednak coś, co mogą zaoferować tylko opasłe tomy, wieloczęściowe sagi i shared worlds – eskapizm żyjącego świata, w którym można się na pewien czas ukryć. Właśnie pragnienie odwiedzenia takiego zakątka skłoniło mnie do sięgnięcia po Imperium Czerni i Złota Adriana Tchaikovskiego, pierwszy z przewidzianych dziesięciu tomów (!) cyklu Cienie Pojętnych – cóż, jak rozmach to rozmach. Czy znalazłem to, czego szukałem? Zaraz się przekonacie.

Imperium Czerni i Złota opowiada o garstce świeżo upieczonych szpiegów, którzy próbują pokrzyżować plany podboju tytułowego wielkiego (i oczywiście złego) imperium. Może już gdzieś to słyszeliście? Nie? Bo ja tak, jeśli miałbym strzelać, to powiedziałbym, że na kartach rozmaitych powieści byłem świadkiem upadku przynajmniej tuzina takich bezlitosnych tyranii – jeśli macie podobne doświadczenia, zgodzicie się ze mną, że fabuła książki Tchaikovskiego nie należy do najoryginalniejszych. Skądinąd, w myśl tezy przewodniej, to nie w niej spoczywa siła sag (chociaż wspomnianemu wcześniej Eriksonowi świetnie się to udawało przez kilka pierwszych tomów), to świat i bohaterowie ciągną je do przodu.

Kreacja uniwersum Cieni Pojętnych wzbudza we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony nie mogę zaprzeczyć wyobraźni Tchaikovskiego: ludzkie rasy oparte na gatunkach owadów, swoista mieszanka steampunku (i diesel- i clockwork-, jeśli już o tym mowa), to wszystko mnie oczarowuje. Czytając Imperium Czerni i Złota, nie raz odnosiłem wrażenie, jakbym oglądał film z gatunku nowej przygody – na przykład którąś z części Indiany Jonesa – gdzie w role nazistów wcielają się przedstawiciele tytułowego imperium. Może to zasługa pojawiających się wszędzie wszelkiej maści pojazdów latających – sterowców, samolotów, ortopterów i innych, jeszcze dziwaczniejszych, może szczególny charakter tajnej policji imperium, Rekefu, która kropla w kroplę przypomina gestapo. Na ten ostro zarysowany świat nakłada się zawrotne tempo akcji – co kilkanaście stron rozgrywa się jakaś walka albo pościg, bohaterowie nie mają za dużo czasu na wytchnienie.

I to właśnie wzbudza we mnie te mieszane uczucia: akcja gna na złamanie karku, a świat, choć ciekawy, zostaje ledwo nakreślony. Poznajemy kolejne państwa-miasta Nizin, ale zbyt mało je od siebie różni, wraz z bohaterami przemierzamy szmat drogi, ale autorowi nie udało się oddać tej przestrzeni na kartach książki. Czasem miałem wrażenie, jakbym poruszał się przez świat atrap – z daleka duży i bogaty, ale po chwili zwężający się do kameralnego miejsca akcji i tekturowej scenografii.

Jeśli zaś o tekturowych, dwuwymiarowych wycinankach mowa, to protagoniści Imperium Czerni i Złota pochodzą chyba z jakiegoś poradnika „101 bohaterskich archetypów”. Mamy młodych i naiwnych, dopiero co poznających świat, mamy cichego, zawziętego zabójcę, mamy starego mentora. Tylko główny antagonista wzbudził we mnie zainteresowanie, bo został poprowadzony niejednoznacznie (chociaż odrobinę chaotycznie) i dobrze rokuje na przyszłość. Pewnie gdyby to była moja pierwsza styczność z tego rodzaju literaturą, niczego z tego, co tu przywołałem, nie poczytywałbym za braki – postacie są proste, ale konsekwentnie skonstruowane (z wcześniej wspomnianym wyjątkiem), dopiero przyjdzie nam zobaczyć, czy Tchaikovsky zrobi z nimi coś oryginalnego, czy po prostu odtworzy mityczne ścieżki bohaterów, które sam poznał jako młody czytelnik.

I wreszcie ostatnia kwestia, kwestia debiutu. Imperium Czerni i Złota to pierwsza książka Tchaikovskiego i tego na pierwszy rzut oka nie widać, co jest dużą pochwałą samą w sobie. Niuestety, piszę na pierwszy rzut oka, bo chociaż w warstwie językowej nie pojawiają się zgrzyty, to można je dostrzec w konstrukcji fabuły. Otóż punkt kulminacyjny książki następuje na dobre 150 stron przed jej zakończeniem, później napięcie straszliwie opada, wątki zaczynają się rozchodzić w różnych kierunkach, jakby odrobinę bez celu, aż wreszcie niektóre z nich splatają się w wielki, niezapowiedziany finał. Właściwie miałem wrażenie, jakbym czytał już początek drugiego tomu, a nie koniec pierwszego. Jedyne, na co mam wielką nadzieję, to że w kontynuacji Imperium Czerni i Złota, Klęsce Ważki Tchaikovsky uniknie takich wpadek i poprowadzi wszystko bardziej płynnie.

Czy więc Imperium Czerni i Złota spełniło moje pokładane weń nadzieje? Niestety nie. Z drugiej strony, nie zaprzepaściło ich całkowicie, tym bardziej, że trudno mi spisywać pisarza na straty po jego debiutanckiej książce. Zakupiłem już Klęskę Ważki i kiedy tylko znajdę więcej czasu (Klęska… jest jeszcze dłuższa od liczącego 631 stron Imperium Czerni i Złota), przeczytam ją i podzielę się z Wami moimi przemyśleniami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz